czwartek, 16 lutego 2012

Sen 4. Markiza

Najpierw zadzwoniła do drzwi.
Katta nie wstał z łóżka, bo właśnie zajęty był przytulaniem Jana i wpatrywaniem się w ścianę. 
Trzykrotnie walnęła pięścią w drzwi.
Katta zaciągnął kołdrę na uszy i podciągnął ogon pod siebie. 
Nie zważając na nic, z kopa wywaliła futrynę wraz z drzwiami ze ściany i weszła do środka. 
Zaszeleściła szarym workiem i podrapała się po kroczu, rozsiewając dokoła stado wściekłych mend łonowych.
Zamlaskała, łypnęła oczyskami, zazgrzytała kłami i z satysfakcją wycedziła:
"KOCHANIE, WRÓCIŁAM!"
To MARKIZA.
Pokój Katty wypłowiał. 
Kaktusy zwiędły.
Tapety odpadły.
I błąd za błędem, głupota za głupotą i Lemur nieumiejący policzyć: jeden, dwa, trzy, cztery...
Nieprzemyślane decyzje i wahadło zegara - GŁUPI - MĄDRY, GŁUPI - NIEMĄDRY, GŁUPI - DURNY, GŁUPI - KRETYN, CO ZA KRETYN...
A MARKIZA szeleszcząca workiem i poganiająca pejczem swoje pchły i mendy wiśta wio krwiopijcy dwunożni...
Wspaniały sens życia i Katta nadal śpiący...

niedziela, 12 lutego 2012

Sen 3. W moim pokoju

W moim domu nie ma okien i drzwi. Jest sufit, pięć ścian i podłoga, taka chropowata z czerwonych cegieł poprzecinanych białą, cementową fugą. Podobne są ściany - szare pustaki, kwadratowe okienka, przez które od czasu do czasu prześwituje światło i wpadają krople rzęsistej ulewy. Na środku podłogi leży okrągły dywan. Dokładnie nad nim, w suficie, znajduje się klamka. Wystarczy ją nacisnąć i otwiera się z cichym szelestem właz.  
Siedząc po turecku na dywaniku, patrzę w szarą ścianę. Wyciagam rękę i przykładam ją do zimnego pustaka. Zamiast uczucia oporu dłoń zanurza się w jego głębi niczym w ciepłym budyniu czekoladowym. Zabieram ją i natychmiastowo otrzepuję z obrzydzeniem. Nic na niej nie ma! Wyciągam znów ręce i, lekko się nachylając, zanurzam je w leguminowej ścianie. Toną w niej aż po nadgarstki i klinują się.
Nagle otwiera się właz i do środka zaczynają wdzierać się strumienie lodowatej ulewy. Misternie ułożone kosmyki włosów namakają deszczówką, zsuwają się na czoło i policzki, tworząc ciemne bruzdy imitujące zorane wiosenną porą pole. Kątem oka dostrzegam, iż wody zaczyna przybywać, pokryła już łydki i kolana. Jest tak przeraźliwie zimna, że widzę, jak farba z moich ciemnych dżinsów oddziela się od materiału i barwi wodę na jasnoniebieski kolor. Wtem właz się zamyka i w mgnieniu oka woda zamarza, uniemożliwiając powstanie, a w kącie pokoju, w mroku oparów zmarzliny ktoś stoi. Uwięzione ciało zaczyna drżeć, z ust  wydostaje się para, która, gromadząc się najpierw pod sufitem, spływa wzdłuż ścian w dół i kłębi się nad podłogą. Odwracam głowę w tamtym kierunku i rozpoznaję postać po jej zapachu. Wysuwa się ku mnie. Nie ma na sobie ubrań. Ciało ma idealnie gładkie, nie ma znamion płci, więc nie wiem, czy to rodzaj męski czy żeński. 
Gdy jest wystarczająco blisko, wyciąga rękę bez palców i powolnym ruchem odsuwa z mojej twarzy kosmyki długich, namokniętych włosów i przygląda się dokładnie wszystkim załomom i rysom. Wiem, że czyta moje myśli.
- Myślisz? - Pyta nagle i z ogromnym impetem uderza mnie w prawy policzek. 
Zdążyłem tylko westchnąć.
- Tęsknisz? - Pyta ponownie i znów uderza w to samo miejsce. 
Znów tylko westchnięcie.
- Kochasz? - Wykrzyknęła istota i tym razem uderzyła w lewy policzek i wyprostowała się. 
- Jesteś zerem... - urwała nagle, machnęła zdeformowaną kończyną, odwróciła się i zniknęła w szarej ścianie niby w wodospadzie.