sobota, 21 lipca 2012

Sen 22. Historia prawdziwa



W przypływie dozy ładnej pogody i nabranych chęci do spaceru Katta wybrał się dziś do pobliskiego parku. Mijając zabytkową część Lemurii Małej i biały kościoł ewangelicki, kupił w wafelkowym rożku duże lody z polewą ajerkoniakową, poprawił książkę pod pachą i skręcił na ławeczki przy parkowej fontannie. Tam usiadł w cieniu rozłożystej brzozy, założył nogę na nogę i zaczął czytać. Pochłonięty lekturą próbował nie zważać na to, że przysiadł się jakiś Dziobak. Zmierzył intruza, przewrócił oczyma, wziął głęboki oddech i lekko odwrócił się do niego plecami. Dziobak zauważył ten minimalny odruch i się uśmiechnął.
- Przecież cię nie ugryzę - powiedział po chwili.
Katta spojrzał na niego z kwaśną miną i "Okej" wyburczał, po czym zaczął znów czytać.
- Wiesz, że się skądś znamy... - zagadnął ponownie Dziobak. 
Lemur spojrzał na niego z ukosa, nabrał powietrza do płuc i zlustrował mały placyk wysypany żwirkiem, pośrodku którego stała fontanna. Dokoła znajdowało się około dwunastu ławek, z czego zajęte były tylko dwie - jedna przez niego samego i druga przez jakąś starszą panią i jej prawdopodobnego wnuczka. "Idź sobie pogadać z tą kobietą" - pomyślał Katta i ostentacyjnie wypuścił powietrze.
- Pewnie chcesz, bym sobie poszedł? - zagadnął nieznajomy.
- Nie... - skłamał Katta. 
Mężczyzna zamilkł i zdawało się, że liczył kulki czarnego żwirku pod stopami.
- Nie kojarzę ciebie, wątpię w to, byśmy się znali - powiedział Lemur po chwili.
- Mam bardzo dobrą pamięć do twarzy - odpowiedział. - Tylko nieraz ucieka mi z pamięci sytuacja, w której się kogoś gdzieś widziało.
- No tak... - odburknął mu Katta, nie wiedząc, co powiedzieć. 
"A teraz możesz sobie już iść" - pomyślał i rozłożył na kolanie książkę, dając tym samym sygnał, że nie ma ochoty na dalszą rozmowę. Lecz to nie zniechęciło nieznajomego, bo oparł się o ławkę, wyciągnął nogi do przodu, odchylił głowę do tyłu i zamknął oczy, wystawiając twarz w kierunku prześwitującego przez koronę brzozy słońca. "Zawsze mam pecha, że się ktoś do mnie przyczepi" - pomyślał Lemur i zaplanował sobie, że złoży swoje manele i za dwie minutki ulotni się niezauważony. 
Gdy miał już czmychnąć, nieznajomy się odezwał:
- Znam osobę, która jak ty bardzo lubi czytać. I jest mi bardzo bliska.  
Katta wtedy dokładniej mu się przyjrzał. Był dość wysoki i szczupły, miał krótkie brązowe włosy, wąskie usta i delikatny ciemny zarost. Na prostym nosie leżały bezramkowe okulary, które kryły przymknięte oczy. Ubrany był w prosty ciemnoszary bawełniany golf, ciemne dżinsy i sznurowane sportowe buty.
- Poznaliśmy się w pewien wrześniowy poniedziałkowy wieczór na jednym z czatów. Dobrze to pamiętam, bo do późnych godzin rozmawialiśmy na tak ciekawe tematy, że nie miałem odwagi zakończyć konwersacji. On siedział wtedy nad jakimiś papierami do pracy i, z tego, co mi później mówił, nie skończył ich. Ma na imię Paweł. Potem wymieniliśmy się numerami gg i obiecaliśmy sobie, że będziemy pisać do siebie. 
Przerwał swoją opowieść i skrzyżował ręce na klatce piersiowej. Katta nieco zbity z tropu nie wiedział, czy uciec od nieznajomego i jego opowieści, czy też zostać i go wysłuchać. 
- Chyba wtedy zauroczyłem się w nim - kontynuował swoją opowieść, nie otwierając oczu i nie spoglądając na zdumionego Lemura. - Pisaliśmy codziennie, potem odważyłem się do niego zatelefonować, miał taki cudowny głos, miękki i głęboki, taki typowy głos z radia. Paweł z czasem zaczął się do mnie przekonywać, zaufał mi. Chciałem go poznać, ale nie naciskałem, bo zastawiał się tym, że jest nieatrakcyjny i tylko się do niego zrażę. Jednak spotkaliśmy się po ponad miesiącu rozmów. Okazał się fajnym facetem. Zaczęliśmy się spotykać. Zbliżał się także termin mojego wyjazdu, Paweł wiedział, że jadę ze swoją przyjaciółką, obiecał mi, że będzie na mnie czekał. I wyjechałem. Wtedy nie zdawałem sobie nawet sprawy z tego, że on skrycie pokochał mnie naprawdę, ja zaś nie wiedziałem, jak mam nazwać to, co nas połączyło. Wróciłem, ale było już inaczej. On czekał, pamiętam, że rzucił mi się na szyję zaraz po powrocie. Był taki wtedy szczęśliwy,a ja musiałem udawać, że jest dobrze. Zacząłem się odsuwać, unikałem go, nie odpisywałem na esemesy. Nie miałem odwagi powiedzieć prawdy. Wiem, że mnie szukał, ale ja wtedy mieszkałem już w innym miejscu, nie powiedziałem mu o tej przeprowadzce... Po ponad miesiącu stwierdziłem, że trzeba zamknąć sprawę, bo Paweł nadal oczekiwał na mnie i na wyjaśnienia, które nigdy nie padły. Poszedłem do niego któregoś wieczoru i znów kłamałem. Nie miałem odwagi wyjawić prawdy. Siedział w fotelu i patrzył na mnie i czekał. Zakończyłem naszą znajomość i na koniec zadałem mu druzgocący cios, mówiąc, że lepiej dla niego będzie, jeśli mnie znienawidzi. Odparł tylko "Nie potrafię cię nienawidzić". Nie było po nim widać złamania, stał prosto i odważnie patrzył mi w oczy. Wyszedłem, a on został na klatce schodowej z opuszczonymi rękoma...
Przestał opowiadać. Oddychał spokojnie, ale słychać było ciężkie westchnięcie. Oderwał się od ławki i pochylił do przodu. Skrył twarz w dłoniach. Targały nim emocje. Katta siedział na skraju ławki i nie wiedział, jak ma się zachować wobec takiego wyznania.
- To czemu nie powiedziałeś mu prawdy? - zapytał go po chwili. - Przecież wiadomo, że lepsza prawda, nawet ta najcięższa niż kłamstwo...
- Nie wiem, nie potrafię tego wyjaśnić, ale prawdopodobnie bałem się konsekwencji naszej relacji, tego, co nas czeka i... uciekłem... - odparł łamiącym się głosem i zamilkł.
Milczał tak przez dłuższą chwilę, cisza stała się niezręczna. Chyba to wyczuł, bo odezwał się głosem przyciszonym i łagodnym.
- Widziałem potem Pawła kilka razy w mieście... Wstyd mi było i odwróciłem raz głowę, by uniknąć jego wzroku... Potem już więcej go nie spotkałem. Wiem tylko, że dużo chorował, że był w szpitalu, a ja nie ruszyłem nawet małym palcem...
Katta siedział na skraju ławki i nerwowo skubał folię, w którą oprawiona była książka. Ze dwa razy zerknął na Dziobaka i próbował dostrzec wyraz jego oczu, lecz ten nadal siedział zwrócony do niego profilem. Zapatrzył się w tryskającą fontannę, a potem obserwował chłopca biegającego przy babci o kilka ławek dalej. Czuć było, że zbiera myśli, by powiedzieć coś jeszcze.
- Kiedy to było? - Katta spytał nieśmiało.
- Wiele lat temu, ale ciągle pamiętam to wszystko, jakby wydarzyło się zaledwie kilka dni temu...
Znów opuścił głowę i zamilkł.
- Zamieszkałem wówczas ze swoją przyjaciółką w innej części miasta - zaczął nagle opowiadać, podnosząc głowę. - Tak..., mieszkaliśmy razem i byliśmy ze sobą jak mąż i żona. W sumie to chyba był główny powód porzucenia Pawła. W jakieś pół roku później okazało się, że Majka jest w ciąży. Miałem zostać ojcem. Z jednej strony cieszyłem się, bo moje życie zaczęło wyglądać jak normalne życie naszych znajomych, z drugiej strony byłem tym przerażony, gdyż zdawałem sobie sprawę, że moje stłumione i prawdziwe potrzeby mogą się kiedyś odezwać. Jednak wybrałem opcję bezpiecznej rodziny i akceptacji, pozostałe potrzeby i pragnienia wyparłem z pamięci i świadomości. Pomimo mojej pewności Majka wyczuła, że jest coś nie tak (kobiety takie rzeczy wyczuwają na odległość - wystarczy im wnikliwa obserwacja, analiza wniosków i już wiedzą wszystko. Nic się przed nimi nie ukryje, a szczególnie coś takiego). Wiedziała, ale nie zdradziła się, czekała, aż sam jej powiem. Niestety, nic takiego nie nastąpiło, bo święcie wierzyłem, że dzięki niej i dziecku stałem się normalny. Gdy na świat przyszedł Mateuszek, popadłem w konsternację, nie wiedziałem, co mam zrobić. Patrzyłem na to dziecko i brzydziłem się go, nie potrafiłem go dotknąć. Majka pokryjomu płakała, a w dwa miesiące po urodzeniu syna zniknęła, zostawiając krótki list: "Drogi Marku, nie mogłam postąpić inaczej. Wiem o Tobie od dawna, czekałam, aż sam mi to wyznasz. Nie mogę żyć z Tobą w kłamstwie, nie szukaj mnie. Dbaj o syna! Maja". Z tego, co się dowiedziałem, wyjechała do siostry do Kanady. Co trzy miesiące przysyłała pieniądze dla Mateusza. Zostałem sam z maleństwem, którego brzydziłem się dotknąć, lub też bałem, wiedząc o swoich wadach. 
Znów się zamyślił, ale i tajemniczo uśmiechnął.
- Minęło ponad 1,5 roku, gdy całkiem przypadkowo, robiąc porządki w domu, wpadł mi w ręce stary kalendarz. Znalazłem tam numer Pawła. Uśmiechnąłem się, bo był wpisany jego własną ręką. Natychmiast wróciły wszystkie wspomnienia i uderzyły we mnie ze zdwojoną siłą. Zabiło mi serce i krew uderzyła do głowy jak wtedy, gdy poszliśmy na pierwszą randkę. Z drżącą ręką wbiłem numer do telefonu i nacisnąłem zielony guziczek. Po kilku sygnałach usłyszałem dalekie: "Halo? Kto tam? Nic nie słychać...". To był jego głos! Wtedy się nie odezwałem, ale zacząłem go szukać w sieci z postanowieniem nawiązania kontaktu i uzyskania od niego po tak długim czasie potępienia lub wybaczenia. W kilka dni później, położywszy spać Matiego, odważyłem się zadzwonić do Pawła. Odebrał nieco zaspanym głosem. "Czy wiesz, kto dzwoni..." - zapytałem ze ściśniętym gardłem. "Tak. Poznaję cię po głosie..." - i tak zaczęliśmy prawie godzinną rozmowę. Zapewnił, że nie czuje do mnie żalu i cieszy się, mogąc znów mnie słyszeć. Umówiliśmy się wtedy na pierwsze spotkanie.
- Jadąc wtedy do jego miasta bałem się jak cholera - słowa te wymówił z większym naciskiem i zapatrzył się w fontannę. Pokiwał głową i uśmiech chyba na stałe zagościł na jego twarzy. - Ciągle w myślach mi huczały dwie sprawy - czy Paweł w ogóle przyjdzie na spotkanie i czy zaakceptuje w miarę możliwości aktualny stan rzeczy. Mógł przecież odmówić dalszej znajomości, widząc mnie po tak długim czasie i w dodatku z dzieckiem na ręku! A Mateuszka wtedy wziąłem ze sobą, bo, jak to często bywało u mnie - nie miałem go z kim zostawić. Jeśli ma dojść do mojego totalnego upadku, niech chociaż będę wobec Pawła szczery, chociaż raz... W umówione miejsce dotarłem kilka minut przed czasem. Siedział na ławce i przeglądał jakieś czasopismo. Wziąłem głęboki oddech i wysiadłem z samochodu i dopiero wtedy mnie zauważył. Patrząc wprost na mnie, odłożył gazetę i pomału podszedł. Uśmiechnął się i podał mi rękę. "Cześć. Dobrze się trzymasz. Cieszę się, że przyjechałeś" - mówił to, ciągle się uśmiechając. "Cześć. Nie ukrywam, że jestem mocno stremowany, no wiesz..." - próbowałem się wtedy jakoś wytłumaczyć z poważnej miny. "A po co się stresujesz? Chodź, tam dają dobrą kawę" - wskazał ręką na małą kawiarnię po drugiej stronie ulicy i zrobił w tamtym kierunku kilka kroków. "Poczekaj. Nie jestem sam. Musisz kogoś poznać..." - mój głos zdławił się i uwiązł w gardle, a serce mało co nie wyskoczyło mi przez ucho. Paweł spojrzał na mnie uważnie, a jego uśmiech zniknął. Otworzyłem tylnie drzwi samochodu i wypiąłem z fotelika Mateusza. Syn zarzucił mi ręce na szyję i oparł główkę na ramieniu. Paweł stał oniemiały z opuszczonymi wzdłuż ciała rękoma i nieco rozchylonymi ustami, obserwując scenę, której pewnie się nie spodziewał. "Nie miałem go gdzie zostawić" - głupią wymówką przerwałem ciszę. "Dobra. W takim razie tamta kawiarnia będzie dla nas za mała. Pójdziemy w inne miejsce" - podszedł, zmierzwił włosy Matiego i wziął ode mnie torbę z dziecięcymi rzeczami.
- W sumie to nie wiem, jak ja bym zareagował w takiej sytuacji - Lemur odważył się wtrącić własne spostrzeżenie w ciągu opowieści nieznajomego i zdziwił się, że w ogóle zabrał głos w nieco krępującej dla niego okoliczności, bowiem nie zdarzyło się mu jeszcze nigdy, by ktoś obcy opowiadał mu swoją życiową historię. Mężczyzna po raz pierwszy spojrzał w oczy Katcie i serdecznie się uśmiechnął. Lemur od razu uciekł wzrokiem i udawał, że liczy liście na pobliskiej krzewince. 
- Paweł był wtedy chyba bardziej zestresowany niż ja sam - zaczął mówić. - Wobec tego, co mu opowiadałem o sobie i o tym, co się po naszym rozstaniu wydarzyło, był bardzo dyskretny, wyrozumiały i szczery. Wobec samego Mateuszka był delikatny, otwarty i przyjacielski. Zachował klasę. Rozmawialiśmy wtedy około trzech godzin, zaczął zapadać zmrok i mały zaczął marudzić. I tak się dziwiłem, że tyle wytrzymał, ale z Pawłem miał co robić, bo on z dziećmi pracował od wielu lat. Paweł ma rękę do dzieci, zauważyłem to podczas tego pierwszego naszego spotkania.
- A to były następne? - Katta zapytał pełen ciekawości i zaraz speszył się swoim wścibstwem.
- Tak - mężczyzna się uśmiechnął i znów spojrzał na Kattę. - Zaczęliśmy ponownie się widywać. Paweł nie miał nic przeciwko temu, zresztą od razu pokochał Mateuszka. Za drugim razem widzieliśmy się już w moim mieście. Było wtedy dość zimno i Paweł nie zgodził się, bym ciągnął małego ze sobą taki kawał drogi. Przyjechał pekaesem i zabrałem go do siebie. Mieszkałem wtedy z synem w jednopokojowym wynajmowanym mieszkaniu, było niewiele miejsca, wszystko porozkładane było po sprzętach, zabawki porozrzucane po podłogach. Pawłowi to w ogóle nie przeszkadzało, od razu zniknął z małym na dywanie pośród klocków i plastikowych samochodów. Obserwowałem ich i chciało mi się płakać... Gdy Mati usnął, rozmawialiśmy bardzo długo... Paweł został na noc i tak się zaczęła na nowo nasza relacja. Problemem okazała się jednak znaczna odległość pomiędzy naszymi miastami. Dzieliło nas prawie 60 kilometrów, ktoś mógłby uznać, że to niewiele, ale dla osób pracujących ciągle na poranne zmiany i dla małego dziecka to bardzo dużo. Wynajmowałem mieszkanie w jednym mieście, tam też miałem stałą pracę, Paweł był dokładnie w takiej samej sytuacji, żaden z nas nie mógł się przeprowadzić i podjąć nowej posady. No i doszło do tego, że chcieliśmy być razem. Widywaliśmy się początkowo w każdy weekend, w tygodniu, w razie możliwości, jeździłem do niego. Było to uciążliwe, dodatkowo Mati przyzwyczaił się do "wujka" i nieraz zbudziwszy się w nocy chciał do niego i odstawiał północny cyrk, gdy Pawła nie było obok. Męczyliśmy się tak przez dziesięć miesięcy...
- Paweł jednak zrezygnował z pracy i się przeniósł do ciebie... - Katta znów przerwał jego opowieść.
- Nie, nikt z niczego nie zrezygnował. Po pół roku stwierdziliśmy, że naprawdę chcemy być razem, a odległość i utrudnienia nie zniechęciły nas do siebie, więc podjęliśmy wspólne decyzje. Pomiędzy naszymi dużymi miastami jest małe, urocze zresztą, miasteczko i tam zaczęliśmy szukać czegoś dla nas. Znaleźliśmy na początku odpowiednie trzypokojowe mieszkanie, lecz okazało się strasznie zadłużone, potem było mieszkanie czteropokojowe, odstraszyła nas cena i... sąsiedzi. Wracając, minęliśmy mały domek, który okazał się być wystawionym na sprzedaż. Wysiedliśmy, by choć zobaczyć posesję i... już na niej zostaliśmy. Kupiliśmy domek taniej niż mieszkanie na blokach, nieco na obrzeżach miasteczka, ale za to tuż przy lesie i przy rzece. Zaczęliśmy planować. 
- Wprowadziliście się tam od razu? - Katta okazał się być niecierpliwym słuchaczem.
- Nie. Czekaliśmy na wakacje. Wziąłem urlop, a Paweł zaczynał szkolną przerwę wakacyjną i dopiero wtedy wszystko ruszyło w nowym miejscu. W końcu lipca prawie wszystko było gotowe. Od sierpnia wróciłem do pracy, dojeżdżając jedynie niecałe 20 kilometrów (on miał do siebie do pracy nieco ponad 30, ale w końcu byliśmy razem), Paweł miał jeszcze prawie miesiąc wolnego, więc zajmował się Mateuszem i gospodarzył w nowym domu. Nastał długo wyczekiwany spokój. 
Nieznajomy przestał opowiadać i zaczął się rozglądać, tak jakby wcześniej nie dostrzegł tego, co znajdowało się dokoła. Przypatrywał się drzewom i krzewom, a jego mina wskazywała zaciekawienie i jakieś nieokreślone zdumienie. Zatrzymał się wzrokiem na magnolii, nieco nachylił do przodu i przyłożył rękę do czoła, jakby pośród jej gałęzi dostrzegł zwiewnego ducha. Katta spojrzał także w tę stronę, ale niczego zajmującego nie dostrzegł. 
- Czyli można powiedzieć, że spełniły się wasze marzenia - pokiwał głową Lemur, nieco się ośmielając w stosunku do swego rozmówcy i już odważniej na niego patrząc. - Spotkanie po latach, dom, dziecko, dobra praca - żyć nie umierać! To musiało być niesamowite odczucie... - wypuścił powietrze i zapatrzył się w tryskającą wodę, opierając się o ławkę i przyjmując wygodniejszą pozycję.
- Tak... - westchnął. - Przez ponad dwa lata było jak w sielance, wszystko się układało, Mateusz się zżył z Pawłem, poukładaliśmy obowiązki i przyjemności, łącząc je z pracą na dojazdy. Założyliśmy za domem duży ogród z rabatami i altaną, który stał się naszą odskocznią, a co najważniejsze - zaczęła nas odwiedzać moja rodzina - siostra ze swoją bandą, brat ze swoją i mama. Niestety, rodzice Pawła nadal nie akceptowali jego wyborów, zdaje mi się nawet, że tak do końca nie wiedzieli nic o jego życiu i się kompletnie tym nie interesowali. Pierwszy raz jego matkę zobaczyłem po wielu latach, tamtą późną jesienią, kiedy wszystko się nam zawaliło...
- Przecież tak dobrze się wam układało! Co się stało tamtej jesieni? - Katta aż nieco uniósł się i z wystraszoną miną spojrzał na mężczyznę.
- Przyczyn należy szukać dużo wcześniej. Tak naprawdę nie wiemy, kiedy to się na serio zaczęło - wyprostował się, złożył dłonie między kolanami i zwrócił prawie frontalnie do Katty.
- Co się zaczęło?
- Na czwarte urodziny Mati dostał od babci królika. Gdy otworzył pudło, piszczał i skakał z radości "Że przez całe swoje życie takiego chciał mieć!". Zrobiliśmy mu kojec w ogrodzie, w cieniu krzewów agrestu i porzeczek, domek z kartonu Mati wymalował farbami. Siedział nad tym cały dzień, potem przez cały dzień płakał, bo w nocy przyszła ulewa i z "muchomorkowego domu królika" została ciapa. Królik mieszkał z nami przez jakieś cztery miesiące. Zaraz jakoś na początku września, to była niedziela, dobrze to pamiętam, mieliśmy gości i królik został wypuszczony na ogród. Mateusz z kuzynkami bawili się z nim, ale w pewnym momencie zwierzątko pokicało za bramkę i wskoczyło na jezdnię. Dzieci zauważyły go na środku ulicy i pobiegły w jego kierunku, lecz właśnie w tym momencie samochód przejechał biedaka. Stało się to na oczach dzieciaków. Był pisk, wrzask, totalna rozpacz... Siostra nie potrafiła uspokoić rozhisteryzowanych dziewczynek, a Mateusz zamknął się w sobie i przestał mówić. Nie pomógł nowy królik, Mati nawet na niego nie spojrzał, zdarzyło się nawet, że odpychał go i szarpał za uszy. Zwierzątko trzeba było oddać. W kilka dni po tym wypadku, późnym popołudniem przyjechał mój brat ze swoim starszym synem. Siedzieliśmy w kuchni, Daruś próbował rozśmieszyć Mateuszka, robił do niego głupie miny i przypadkowo strącił kubek. Brzdęk rozbijającego się naczynia tak wystraszył Matiego, że zapowietrzył się i upadł bez przytomności na podłogę. Od tego dnia zaczęliśmy tułać się po różnych specjalistach. Stwierdzono u niego głęboki uraz psychiczny. Dopiero po dwóch tygodniach poszukiwań dotarliśmy do odpowiedniego specjalisty dziecięcego. Spakowaliśmy potrzebne rzeczy i pojechaliśmy aż do Krakowa. Terapia poskutkowała, Mateusz zaczął mówić, bawić się, lecz stał się zamknięty i był strachliwy. Ale prawdziwe problemy dopiero się zaczynały...
Mężczyzna posmutniał. Zgarnął dłonią żwirek i upuszczał po jednej kulce na ziemię. Intensywnie nad czymś myślał, gdyż kiwał przecząco głową i jakby próbował wybrać słowa do dalszej opowieści. 
- Wszystko zaczęło się na krótko przed piątymi urodzinami Mateusza, a obchodził je 30 kwietnia. Do tej pory nie wiemy, czy konsekwencje wypadku królika wywołały ten atak, czy po prostu Mati miał to od urodzenia. Zaraz po świętach, które tamtego roku wypadły jakoś w połowie miesiąca, pojechaliśmy do miasta. Kupiliśmy wtedy sadzonki kwiatów, róże pnące, ziemię ogrodniczą, narzędzia i takie tam. Bratki, żonkile, stokrotki spakowane były w paletach po 10 doniczek. Pobiegłem wtedy na górę po klucze, a Paweł z Matim wyciągali towar z samochodu. Słyszałem ich cały czas i każde polecenie Pawła."Nie podnoś tego. To zbyt ciężkie". "Weź grabki i łopatki i zanieś do schowka." "A kiedy będziemy je sadzić?" - pytał syn. "Może już jutro, jak będzie ładna pogoda". "Będę też mógł?" "No pewnie!" Po chwili ciszę przerwał krzyk "Marek! Na dół! Maaareek!" Zbiegłem na dół. Dostrzegłem najpierw złamaną paletę ze stokrotkami, a obok klęczącego Pawła z rękami na klatce piersiowej syna. Struchlałem. Mateusz leżał na plecach z dziwnie odchyloną głową, a jego ciało podskakiwało niby wyciągnięta z wody ryba. Doskoczyłem do niego, lecz wydawało się, że atak maleje. "Dzwoń po karetkę!" - z otępienia ocucił mnie Paweł. Gdy atak ustał, z nosa i uszu chłopca pociekła krew, której nie dało się zatamować. "Jezu!" - Paweł był blady jak kreda. Gdy przyjechała erka, lekarze aż się cofnęli, gdyż nasze dłonie, ubrania i podłoga były całe zakrwawione. Pojechałem wtedy z Matim, Paweł miał wziąć dokumenty i dojechać. W szpitalu Mati odzyskał przytomność i zdawało się, że nic nie pamiętał. Tego dnia jeszcze nic nie było wiadome, badania trwały w nieskończoność. Całą noc przy nim czuwaliśmy. Rano wezwał nas ordynator i wydał wyrok - ostra faza białaczki. Paweł usiadł i ukrył twarz w dłoniach, mi w głowie zaszumiało, jakbym dostał po niej tępym obuchem.
Katta przerażony patrzył na nieznajomego. Chciał go przytulić, pocieszyć, ucałować. Huczało mu w głowie i dławiło w gardle. Nie wiedział, co ma powiedzieć, wszystkie słowa, cytaty, złote myśli ulotniły się z pamięci i bezpańskie wirowały w przestrzeni kosmicznej. Znów zerknął na swego rozmówcę i odchylił się nieco zdziwiony, ponieważ dostrzegł szereg zmarszczek wokół jego oczu i ust, a srebrne włosy pojawiły się na uprzednio brązowej głowie. Jego ubranie także zdawało się być bardziej sfatygowane - golf wypłowiał, a spodnie okazały się mocno znoszone. "Ta opowieść strasznie go postarzała" - pomyślał. "Biedny człowiek..." Lemur zerknął na swoje dłonie. Też wydały mu się trochę inne, skóra zwiotczała, a palce wyglądały na mocno spracowane.
 - Ale nie zostałeś z tym sam, miałeś wsparcie w Pawle, a to już dużo - Katta splótł ręce i nieśmiało spojrzał na Dziobaka. Miał ochotę pogłaskać go po włosach, udowadniając tym samym, że go rozumie, wspiera i w pewien sposób podziwia. 
- Tak..., ale przez chorobę Mateusza oddaliliśmy się od siebie. I to bardzo.... - zrobił żałosną minę, jego usta wygięły się w dół, a po policzku stoczyła się łza. - Nawet nie wiesz, jak bardzo żałuję tego, co się wydarzyło po naszym powrocie do domu tego feralnego dnia. O chorobę syna obwiniłem Pawła... Że pozwolił mu wtedy podnieść tę paletę z kwiatami, że nie dopilnował jego bezpieczeństwa. Krzyczałem na niego, a w rewanżu za jego spokój i opanowanie uderzyłem go w twarz i zabroniłem zbliżać się do Mateusza. Paweł wyszedł z kuchni bez słowa i zamknął się w sypialni na całe dwa dni. Myślałem wtedy, że odejdzie... Bałem się tego kroku, ale z drugiej strony chciałem tego, bo chciałem zostać sam...
- Wyprowadził się?
- Nie. W dwa tygodnie później Mateusz wrócił do domu, Paweł został dla niego, ale do mnie się nie odzywał i unikał mnie. Był pomocny, opiekował się synem, był na każde jego zawołanie, ale pomiędzy nami coś pękło. Cieszyłem się, że Paweł cierpiał podwójnie, bo za nas i za Matiego, ten jego ból rekompensował mój ból i moją bezradność. Któregoś dnia zszedł do kuchni i oznajmił, że zostanie tak długo, jak będzie potrzebował tego Mateusz, a potem się wyprowadzi. "Jak chcesz" - odpowiedziałem mu cynicznie i wzruszyłem ramionami. Któregoś wieczoru usłyszałem, jak Mati zapytał go "Czy tato zrobił ci coś złego?" "Nie". "To czemu się już nie lubicie?" "To nie tak" - odparł mu Paweł, "Mamy inne zdanie na kilka spraw, to dlatego nie rozmawiamy." "Ale lubisz nadal tatę?" "Oczywiście" - i ucałował syna w policzek, a ten zarzucił mu rączki na szyję i zapłakał "Ty też jesteś moim tatą..."
- Czas do wakacji zleciał szybko, raz były lepsze dni, raz gorsze. Zaczęła się terapia i leczenie Mateusza naznaczone ciągłymi dojazdami do kliniki. Żaden z nas nie miał możliwości wzięcia wolnego i zaczęła pomagać nam moja mama. Zostawała z małym aż do początku wakacji, potem Paweł mógł zajmować się nim codziennie. Nadal się unikaliśmy. W ostatnim dniu czerwca zadzwoniono do nas z kiliniki aż z Gdańska z propozycją nowego i eksperymentalnego zabiegu. Kosztem zimowego urlopu wziąłem wolne i pojechaliśmy na konsultacje. Okazało się, że jest to szereg pięciu zabiegów wykonywanych co tydzień. Zgodziłem się i trzeba było dojeżdżać do kliniki. Ku mojemu sprzeciwowi podjął się tego Paweł. Podpisaliśmy wszystkie formularze, zgody i oświadczenia i wróciliśmy do domu. Chciałem z nim o tym porozmawiać, lecz krótko się odciął: "Wiem, co należy robić" i zamknął się w swoim pokoju. Po dwóch pierwszych bolesnych zabiegach Mateusz był nie do życia - ciągle wymiotował, kręciło mu się w głowie, w nocy krzyczał i rzucał się na łóżku. Przełom nastąpił po trzecim - wróciło do niego życie, zaczął się uśmiechać i samodzielnie chodzić po ogrodzie. Ostatni zabieg był decydujący i zarazem najcięższy, bowiem podawano zwielokrotnioną dawkę leku i miało się okazać, czy cała terapia się opłaciła. Tuż przed ich wyjazdem zaczepiłem Pawła w kuchni. Wlewał do termosu gorącą herbatę. "Mam jutro od 13. ważną konferencję. Zaraz po zabiegu zadzwoń do mnie" - odezwałem się. "Zabieg kończy się przed 14., więc jak mam zadzwonić, skoro masz zawsze wyłączoną komórkę. Zadzwoń do mnie, jak się skończy." - odparł spokojnie, nawet mu nie zadrżała ręka przy wlewaniu gorącego płynu. "Masz natychmiast do mnie zadzwonić! Tu chodzi o mojego syna!" - krzyknąłem na niego. Spojrzał mi wtedy prosto w oczy, chwycił termos i rzucił nim o ścianę "Nie wiem, czy to zauważyłeś, ale to także mój syn!" - odpowiedział przez zaciśnięte zęby. Do kuchni wbiegł Mateusz i stał z otwartą buzią, patrząc na rozbity termos i rozlaną herbatę. Paweł wyminął mnie, mówiąc krótko "Przepraszam..." i wbiegł po schodach na górę. Spojrzałem na niego i wtedy zrozumiałem wszystko, a szczególnie to, jak krzywdziłem Pawła. Poszedłem do niego. Siedział na łóżku i tępo patrzył w okno. "Tak, to też twój syn! Przepraszam cię, Pawełku! Zagubiłem się w tym wszystkim, nie radzę sobie z chorobą Mateusza i z tym, że on może..." Chciałem go przytulić, ale odepchnął mnie. "Tak bardzo chcę, by wyzdrowiał" - załkał. "Wiem, wiem, wybacz mi". Dał się przytulić, a kątem oka dostrzegłem, że w drzwiach stoi zdezorientowany Mateusz. "Idź już do auta. Zaraz pojedziemy" - Paweł się do niego uśmiechnął, "A my pogadamy po powrocie". I pojechali.
- Tak się cieszę, że się dotarliście i wyjaśniliście te niepotrzebne animozje - Katta prawie podskoczył na ławce. - Czy terapia się udała?
- Rozmawialiśmy całą noc. Paweł ze zrozumieniem mnie słuchał, lecz nie przyznał mi w wielu kwestiach racji. On miał rację, Katto, a ja zaślepiony tkwiłem w swoim ograniczeniu. Wybaczył mi, ale czy znów ufał jak kiedyś, tego już nie wiem. Terapia się udała, Mateusz odzyskał siły, wróciły mu kolory, zaczął nawet jeździć na rowerze. Wszystko wróciło do normy i było tak jak kiedyś. Pod koniec sierpnia pojechaliśmy na kilka dni do Gdańska. Odwiedziliśmy lekarkę, która prowadziła terapię, spacerowaliśmy po plaży i karmiliśmy łabędzie. Zrobiłem wtedy piękne profilowe zdjęcie, takie w kolorze sepii - uśmiechnięty Mati z wyciągniętymi rączkami, a nad nimi trzy długie łabędzie szyje. I błyszczące morze w tle. W domu powiększyliśmy je i zawiesiliśmy w antyramie w salonie na dole. Wrzesień przyniósł powrót do pracy, Mateusz poszedł do przedszkola, ciągłe zajęcia i jego dobre samopoczucie sprawiły, że choć na chwilę zapomnieliśmy o chorobie i o wszystkich problemach.  W ostatni weekend września sprzątałem ogród. Mateusz biegał niedaleko mnie. Nagle upadł i dostał takiego samego ataku jak za pierwszym razem. Natychmiast byliśmy w szpitalu, a zaraz następnego dnia przyjechała nasza lekarka z Gdańska. Mateusz od dwóch dni nie odzyskiwał przytomności. Badania wskazały nawrót choroby ze zdwojoną siłą. Gdy siedzieliśmy przy naszym synu, weszła do sali lekarka, zamykając za sobą drzwi. Paweł zbladł i złożył nerwowo ręce. Uśmiechnęła się i usiadła koło łóżka chłopca. "Jak na tak nietypową parę jesteście wspaniałymi rodzicami. Podziwiam was i bardzo szanuję, ale musicie przygotować się na najgorsze." "Wiecie, że terapia była eksperymentalna i mogła się nie udać..." "Tak, wiedzieliśmy" - potwierdziłem. "Musicie być teraz z nim, on umiera..." Twarz Pawła nie wyrażała żadnych emocji, widziałem, że drżał. "Musicie się przygotować, nie zostawiajcie tego na ostatnią chwilę" - mówiła spokojnie, gładząc Mateusza po ręce. "Ile mamy czasu?" - pytanie Pawła wyrwało mnie z otępienia. "Analizując ostatnie wyniki, może miesiąc..." "Miesiąc?!" - nie mogłem uwierzyć w to, co wymówiła. "Przykro mi" - już szeptała. "Możemy go jeszcze naświetlać lub poddać chemioterapii..." zaczęła, lecz przerwałem jej "Nie zgadzam się, by go znów kłuli i męczyli." "Czy on odzyska przytomność?" - zapytałem. "Tak, w najbliższym czasie na pewno." "Chcę go zabrać do domu" - oznajmił Paweł i wstał i położył mi rękę na ramieniu. "Tak, też nad tym myślałem, skoro to już prawie... koniec." "Jutro muszę wracać do Gdańska" - podała nam wizytówkę - "Dzwońcie o każdej porze, jak... Życzę wam wszystkiego dobrego." I wyszła.
- Zabraliśmy małego do domu. Jego pokój przemienił się w szpital. Praktycznie nie wstawał z łóżka, tak był słaby. Uśmiechał się za każdym razem, jak ktoś z rodziny go odwiedzał, dlatego prawie zawsze ktoś u nas był, a moja mama nie opuszczała go ani na chwilę.
- Czy Mateusz wiedział, co go czeka?
- Chyba wiedział, tylko że nigdy wprost nie zapytał. 
- Jeśli mogę tak powiedzieć, to chyba lepiej, że dzieci umierają nieświadome - Katta wręcz był przerażony swoimi słowami.
- Masz rację, Katto. Odbierają śmierć tak jak cały świat - po dziecięcemu. Tamtego popołudnia ożywił się. Był piątek i "zwolniliśmy" babcię z roli niani i pielęgniarki. Zeszliśmy do kuchni, gotowaliśmy budyń czekoladowy, wspominaliśmy wakacje, oglądaliśmy zdjęcia znad morza. To było wspaniałe popołudnie. Wieczorem rozścieliliśmy rogówkę w salonce i we trójkę oglądaliśmy wszystkie części Shreka.
Pospaliśmy się przy załączonym telewizorze. Obudziłem się, poczuwszy szarpanie. Nade mną nachylał się Mateusz "Tato, obudź się! Strasznie pić mi się chce." "Już idę" - odparłem. Dotknąłem jego czoła, był przeraźliwie zimny. "Pić mi się chce" - powtórzył dość głośno. Paweł patrzył na niego z niepokojem. "Chcesz sok? A może kompot?" - zapytałem. "Tak, kompot, ten z truskawkami" - odparł ze wzrokiem wbitym w ścianę i po omacku czegoś szukał na łóżku. Poszedłem do kuchni, ale ciągle go słyszałem. "Czemu jest tak ciemno?" - zapytał. "Zaświeć światło! Nie widzę ciebie!""Kochanie, światło jest włączone" - Paweł próbował go uspokoić. Gdy szukałem truskawek w lodówce, usłyszałem niepewne zawołanie "Mareek..." Wpadłem do pokoju. Przy blasku nocnej lampki Mateusz, oparty o Pawła, leżał nieruchomo i pustym wzrokiem patrzył w sufit. Usiadłem obok i odgarnąłem mu grzywkę z oczu. Oddychał bardzo ciężko, był tak strasznie zimny, a jego ręce jakby czegoś szukały na pościeli. "Gorąco mi" - zawołał. Paweł objął go ramionami i przyciskał do siebie. "Ciichooo, już dobrze misiu, ciiiiiiii, cichutko mój malutki, ciiiiii..." - szeptał. Wiedzieliśmy, że to jego koniec, ale nie mogłem niczego zrobić, nienawidziłem swojej bezradności, mogłem tylko trzymać go za rękę. Trwało to jakieś 15 minut, gdy nagle wyrwał się z uścisku Pawła i, patrząc ślepo w ścianę, wziął głęboki oddech i zawołał "Gdzie... jest...", i opadł bezwładnie na przerażonego Pawła. Opuściłem głowę, nie potrafiłem się rozpłakać, nie potrafiłem nawet spojrzeć w oblicze syna, którego nie potrafiłem ocalić. Paweł opierał głowę o ścianę, nadal przyciskał Matiego do siebie, łzy ciurkiem płynęły mu po policzkach. 
- Mateusz zmarł 30 października, pięć minut przed pierwszą w nocy. Miał 5 lat. Pożegnaliśmy się z nim i zamknęliśmy jego pokój na klucz. Paweł wziął telefon i wybrał numer "Mamo? Paweł z tej strony, przepraszam, że cię budzę, przed chwilą zmarł mój syn..." Nie wiem, co mu odpowiedziała, ale była u nas w trzy godziny później...
Katta spojrzał na zmienionego na twarzy Marka i pokiwał głową. Znów się postarzał, włosy mu całkiem zbielały i znacznie się przerzedziły, pod nosem pojawił się szary wąs. Skóra jego twarzy poprzecinana była siateczką zmarszczek, pod oczami zaznaczały się duże cienie, wargi mu drżały. Pochylał się do przodu, opierając dłonie na drewnianej lasce.
- Tak, tak, pamiętam to bardzo dokładnie, jakby zdarzyło się to zaledwie tydzień temu - Katta kiwał się w przód i w tył i poprawiał na sobie szary rozpinany sweter. Spojrzał na swoje zgrabiałe i trzęsące się ręce, po czym wziął kapelusz i obracał go, przypatrując się postrzępionemu rondu. - W dzień pogrzebu była taka piękna pogoda, przyszło tylu ludzi, pachniało ziemią i liśćmi, a w powietrzu unosiło się babie lato. 
- Tak, tak, pamiętam to bardzo dokładnie, jakby zdarzyło to się zaledwie tydzień temu - powtórzył za Kattą Marek i zapłakał.
Lemur położył mu rękę na ramieniu.
- Chodź, idziemy już do domu, robi się coraz chłodniej. Jutro rocznica i trzeba nam pójść na cmentarz.
- Tak, tak, pamiętam...
Podnieśli się z ławki, poprawili odzienie, nasadzili na swe siwe głowy kapelusze i, podpierając się na laskach, odeszli wolnym krokiem w ślad za resztką promieni zachodzącego słońca.  
                                                                      KONIEC

poniedziałek, 16 lipca 2012

Sen 21. Zagmatwanie spraw lustrzanych

Od ponad dwóch dób do pokoju z widokiem na cztery świata strony nie dotarł ani jeden promień słońca. Pomieszczenie zanurzyło się w mroku. Okna wschodu i zachodu zaciągnięte zostały nieprzemakalną materią złości, która na przekór prośbom nie dopuściła życiodajnego światła. Widząc kroki posuwającej się śmierci ściennego i sufitowego bluszczu, który usiał podłogę i skopane łóżko wyblakłymi liśćmi i zmarłymi pąkami, usiadłem na taborecie i zapatrzyłem się w zgrzytające zwierciadło. Nieco wcześniej próbowałem zerwać grubą zasłonę ciemności, lecz odnawiała się z każdym moim ruchem, odradzała się niby pleciona przez niewidzialnego pająka lepka pajęczyna. Po bezsensownej walce poddałem się i z niemym protestem patrzyłem, jak okno pokrywa się grubą przesłoną. Bolały mnie ramiona, ogarnęło zniechęcenie, chciało mi się pić, do tego chłód zaczął gościć w pokoju z widokiem na cztery świata strony.
Patrząc w puste lustro, chciałem przejść na drugą stronę i poprosić o pomoc, gdy nagle na moim ramieniu usiadł Raniuszek Szary i, trzepocząc skrzydełkami, cichym kwileniem się odezwał:
- Uważaj! Uważaj! - i zniknął pomiędzy gałązkami umierającego bluszczu.
Stanąłem naprzeciwko lustra. Dotknąłem jego metalicznej i chłodnej powierzchni. Dłoń zanurzyła się w nim niby w tężejącej galaretce. Pamiętając ostatnie spotkanie z krocionogiem, wycofałem rękę i postanowiłem wejść tam innym sposobem. Odkręciłem boczną śrubę i rozszczepiłem srebrną taflę. Ustawiłem ją pod kątem naprzeciwko dużego zwierciadła, tak że mogłem dostrzec tworzący się dwustronny tunel i niekończący się rząd moich odbić. Spojrzałem w lewo, potem w prawo i oczarowany przyglądałem się setce własnych postaci, które, stojąc w równych odległościach, przyglądały się swojemu twórcy. 
Wyciągnąłem w kierunku jednego z nich palec wskazujący, by sprawdzić jego fakturę, gdy nagle odbicie skrzywiło się, zrobiło nagły ruch i schwyciło mnie za rękę i pociągnęło w swoją stronę. Straciłem równowagę i wpadłem na jego lustrzaną powierznię. Poczułem najpierw mrowienie na całym ciele, a potem miałem wrażenie, jakby wylano na mnie wiadro zimnej wody i całkiem mokry znalazłem się po jego stronie.
Stałem pośrodku swojego pokoju z widokiem na cztery świata strony - cztery okna, właz w suficie, właz w podłodze, skopane łóżko na środku. Ale był to całkiem inny pokój, był jakby przewrócony na lewą stronę, przenicowany, odwrócony zewnętrznością do wnętrza i wewnętrznością na zewnątrz. 
Z zapatrzenia wyrwało mnie szturchnięcie. Odwróciłem się i zbaraniałem. Cofnąłem się kilka kroków i oparłem plecami o ścianę. Stała naprzeciwko mnie grupa około sześćdziesięciu moich własnych odbić lustrzanych, tych samych, które powstały w wyniku zetknięcia dwóch luster, różniły ich jedynie napisy na podkoszulkach. Były to ich imiona. Zaczęli się rozpraszać i stawać tak, by mnie najlepiej widzieć. Mój wzrok biegał od każdej twarzy do imienia na ubraniu - Bartek, Grzesiek, Maciek, Szymon, Kajetan, Wojtek, Robert, Marek, Adam, Łukasz, Janek, Sebastian, Tomek... Mieli zacięte miny i czerwone źrenice. 
Wtem z tłumu wyłonił się "Wojtek" i schwycił mnie za koszulę i podciągnął do góry, nad moim nosem zamajaczyła zaciśnięta pięść. Puścił i po chwili niemym gestem wskazał wejście do jaskini. Odszedł i naglącym ruchem przywoływał mnie. Wszedłem za nim do groty. Jej dno wysłane było żółtym piaskiem, na środku stał wysoki kamienny walec, a do niego przykutych łańcuchami było czterech chłopców. Za każdym z nich stał ich kat, który pejczem zadawał mocne razy. Za każdym uderzeniem kata słychać było skowyt więźnia. 
Zeszliśmy schodami na dół. Dostrzegłem, iż z góry obserwują nas pozostałe lustrzane odbicia. Stojąc w różnych kombinacjach ilościowych, komentowali gestami całą sytuację. Kątem oka zauważyłem imiona przykutych do walca. Skóra mi ścierpła, gdy uświadomiłem sobie, że to byli moi imiennicy. "Wojtek" nagłym ruchem schwycił moją rękę i przywiązał ją do walca. Protestowałem, ale był znacznie silniejszy, dodatkowo podeszli pozostali kaci i pomogli mu mnie unieruchomić. Zdarł ze mnie koszulę i zrzucił swój podkoszulek. Pod spodem miał ubranie z innym imieniem - "Elbi". 
- Co ty robisz?! - krzyknąłem przerażony. - Nie poznajesz mnie?
- Wiem, że to ty - odezwał się i naciągnął pasy pejcza.
- Wierzysz w Boga, Wojtku? - zapytał.
- Nie... Wierzę w ciebie...
- To źle! - i wymierzył pierwszy cios.
Wciągnięte powietrze ugrzęzło w płucach, głowa odchyliła się do tyłu, a długa grzywka zsunęła się na oczy, tak jakby chciała przykryć pierwszą ściekającą łzę.
- Wierzysz w Boga, Wojtku? - zapytał ponownie.
- Nie...
Znów uderzenie. 
- Wierzysz w Boga, Wojtku? - nadal pytał spokojnie.
- W cie...bie...
I znów cios, i kolejny, i następny, i jeszcze kilka.
Wtem rozległ się krzyk.
- Co ty robisz? Stój!
Ostatnim przypływem sił zwróciłem głowę w tamtą stronę, kat przestał uderzać. Z góry zbiegał ciemnowłosy chłopak w koszulce z napisem "Elbi". Odepchnął kata i zaczął mnie odwiązywać. 
- Mówiłem ci, byś tu nie przychodził... - łkał. - Nie rozumiesz mojego świata... Coś ty zrobił? Jakiś ty głupi...
- Chciałem porozmawiać... - wydusiłem i zauważyłem na jego ramieniu Raniuszka Szarego.
- Byłeś u mnie?
Nie odpowiedział.