wtorek, 1 kwietnia 2014

Sen 141. Bunt

Nieraz brakuje mi słów, by nazwać to, jak bardzo nienawidzę swojego życia. Ciąg dni zlał się w jedną monotonną masę pracospaniotrwania. Są chwile, kiedy dosłownie rzygam pracą i ludźmi, z którymi tam przebywam, rzygam domem i ludźmi, z którymi w nim mieszkam. Ostatnie dni - piątek, sobota i niedziela wyciągnęły ze mnie wszystkie rezerwy dobrego nastawienia - każdy z nich to 10 godz. totalnego zajobu. Po sobotniej całodziennej zmianie (12-22) to nie wiedziałem, jak się nazywam... Dokoła syf, kiła i mogiła... Wróciłem do domu, zrzuciłem z siebie robocze ubranie, położyłem się na łóżku i już nie wstałem... 
Mam dość, jestem przemęczony, jeden wolny dzień w tygodniu to zbyt mało, nie jestem w stanie się zregenerować, a zdarza się, że i ten wolny dzień mi zabiorą, bo ktoś tam nie przyszedł i potrzebują kogoś do załatania dziury... Jeśli zdarzy mi się wolne popołudnie lub wolny dzień, towarzyszy mi ładna panienka o imieniu Whisky i paczka papierosów. Tak na marginesie - palę więcej i więcej... A do tego zacząłem kląć jak szewc! Przynajmniej każdego dnia przed wyjściem do mojego cyrku towarzyszy mi książka - to jedyna odskocznia, która jeszcze sprawia mi przyjemność. Czy wspominałem już, że nienawidzę mojego życia? Powtórzę to raz jeszcze - nienawidzę swojego życia!