poniedziałek, 4 maja 2015

Sen 273. Deszczowo-filozoficzne rozmyślania o sercu Błękitnookiego z łóżka sypialnianego czynione podczas oczekiwania na powrót Elbiego do domu

Rozpadało się na dobre. Ciemne deszczowe chmury przykryły gęstą i skołtunioną taflą osiedle i tłoczą się do domów przez kominy, okna, świetliki, bulaje, piwniczne przełazy i kratownice. Chłód przenika pod drzwiami, że przenika to jeszcze mało powiedziane - on pcha się, napiera na framugi, wypacza ościeżnice, gnie metalowe zapory zamków, i w przypływie szału rozwścieczonego konia szczypie i gryzie w ramiona i szyję. Dobrze że pod ręką jest biało-czerwona bluza z kapturem...
Przez sypialniane okno wyglądam na strugami wody zlany świat. Nie jest to zbyt duża jego panorama (żałuję, że nie widać ziemskiego zaokrąglenia horyzontalnego ze świetlnymi przebłyskami wschodzącego słońca)... Nasz ogród, kawałek garażowego dachu, dalej inne domostwa, rozległy park, ulica, rzeka i cała reszta mniej i więcej interesujących elementów. Naliczyłem już jeden milion trzysta osiemdziesiąt siedem tysięcy dwieście dziewięćdziesiąt sześć kropel deszczu. Pada i pada. Stukanie wody o dach wywołuje pewien stan otępienia i to pomaga w koncentracji liczenia. To dobre odprężenie dla mózgu, mięśni gałek ocznych, języka i zębów, no i ponoć - włosy szybciej rosną... Wszędzie!
Spoglądam na zegar ścienny. Wskazówki plączą się w dwie strony. Pewnie zwariowały od nadmiaru wilgoci albo też postradały zmysły, widząc zrobione w podczerwieni zdjęcie śpiącego serca Błękitnookiego - kręta aorta niby autostrada do nieba, dwie komory, schodki, dwa przedsionki, ptaszki w klatkach, róża w wazonie i parujący wiśniowy kompot w kubku na stole. Umieściłem je dziś rano na tarczy. To taka logiczna, lub też nie, paralela - serce to czas, Błękitnooki to serce, czas to Błękitnooki (chciałbym użyć tu jego prawdziwego imienia, lecz tak nie wypada). Najpierw minuty odmierzały się tradycyjnym sposobem, lecz potem czas się zatrzymał, cofnął, skoczył w bok, wprawił w ruch tłoki quasi pompy wodorowo-wodno-tlenowej (ah, ten wszędobylski deszcz!) i zegar zazgrzytał. Wskazówki dostały kota! Godzinówka skoczyła w kankana i pędzi przed siebie bez tchu, minutówka, obrażona, zwolniła, odwróciła się do mnie plecami i poczęła iść nie w tę stronę co powinna. Pogroziłem jej palcem. Bezskutecznie!
Pada i pada. Gdzie ten Elbi? Spodnie znów zamoczy, skarpetki przeziębi, trampki wodą spłyną i się skurczą.
Ciekawi mnie jego reakcja na zdjęcie serca. Nic mu nie powiem o jego istnieniu, niechaj sam je odkryje. Siądzie, jak zwykle, na podłodze, podeprze się rękoma z tyłu, przekrzywi głowę w bok i zastygnie w zamyśleniu. Zapyta: "Czy tę abstrakcję powinienem był znać wcześniej? Myślę, że namalował ją jakiś średniowieczny mnich asceta o komunistyczno-queerowych zapędach. Ale idea jest także głęboko antyczna! Spójrz! Przecież to serce Sokratesa!" I będzie się tak zachwycał, aż kolację z domu mrówki na plecach wyniosą.
Słyszę jego samochód przed domem. Przyjechał. Wkrótce się przekonam, czy moje refleksje choć w jakiejś części zgadzają się z jego spostrzeżeniami.      

Sen 272. Wzdłuż tęczy

Zaspaliśmy. Wyjechaliśmy z hotelu zaraz po późnym śniadaniu. Chcieliśmy jak najszybciej dotrzeć do autostrady i tym samym przed nocą być w domu. Jak na złość utknęliśmy w korku, dodatkowo, daleko na południu, widać było gromadzące się burzowe chmury. "Świetnie. Trochę nas zmyje", mruknął Błękitnooki, przestawiając radio na lokalną stację. Wzruszyłem ramionami i nadal obserwowałem mijające nas samochody. Poza miastem na niebie pojawiła się tęcza. Podążaliśmy wzdłuż niej - jeden jej koniec znikał gdzieś z tyłu, drugi ginął w lasach przed nami. Zaczęło siąpić. Im bardziej oddalaliśmy się od stolicy, tym droga pustoszała, aż w końcu, jadąc przez wielką puszczę, byliśmy jedynymi jej uczestnikami. Nawet głos w GPS umilkł. Zapatrzyłem się w okno. Śledziłem deszczowe ścieżki na szybie, gdzieś za mną grało cicho radio, jakby z oddali słyszałem pogwizdywanie Błękitnookiego i bębnienie palcami po kierownicy.
Ktoś szarpnął mnie za rękaw. "Obudź się, śpiochu!", Błękitnooki zatrzymał samochód. "Śpisz prawie od dwóch godzin. Nie mogę tak jechać. Sam zaraz zasnę", żalił się. "Gdzie jesteśmy? Czemu stoimy?", zapytałem. "Idziemy do lasu", odparł krótko. "Po co?", uniosłem brwi w przypływie nagłego zdziwienia. "Mam ochotę na szybki numerek", spojrzał mi głęboko w oczy. "A tak na serio to zgłodniałem i myślę, żeby zjechać do tego miasteczka i coś kupić. Hm...?" "Okey", odparłem bez entuzjazmu. "Wiesz co, tobie na serio porządny numerek jest potrzebny", rzucił szybko, puścił mi oczko i zjechał na lewo z autostrady wprost w ciemny las.
Przebyliśmy most, minęliśmy mały kościółek otoczony cmentarzem i przez niby park-ogród wjechaliśmy do centrum miasteczka. Zaparkowaliśmy przy budce telefonicznej. Powietrze stało w miejscu, było parno i gorąco, a przy ścianie odległego lasu kotłowały się tumany mgły. Dokoła zalegała nieprzenikniona cisza. "Dziwne", szepnął Błękitnooki, wzruszył ramionami i pomaszerował w kierunku widocznego na rogu sklepu. Wrócił po chwili i oznajmił: "Pusty! Nikogo tam nie ma!" "Tu też nikogo nie widziałem", odparłem.
Ruszyliśmy w kierunku widocznej wieży ratuszowej. Z zaułków pomiędzy domami wypełzała mgła. Stojąc przed wieżą, Błękitnooki, rozglądając się dokoła, rozłożył ręce: "To jakiś żart?!", zawołał w pustkę. Dochodził do nas jedynie odgłos tykającego zegara z wieży. "To jakieś cholerne Silent Hill, czy co?!", zwrócił się do mnie z nieokreśloną miną. "Nie podoba mi się to. Jedźmy stąd!", chwyciłem go za rękę i pociągnąłem za sobą, gdy rozległ się skądś najpierw przeraźliwy zgrzyt, a po nim jakby kwik zarzynanej świni. Po chwili umilkł zegar na wieży. Zapadła totalna cisza. Struchleliśmy. Było tak cicho, że słyszeliśmy własne oddechy. "Kurwa!", zakląłem i złapałem się za głowę.
W ciągu niecałej minuty znaleźliśmy się w samochodzie. Błękitnooki odpalił silnik, włączył światła. Zaklęliśmy prawie jednocześnie. Włosy na całym ciele stanęły mi dęba. Jakieś trzy metry przed nami stał człowiek z dwoma psami dość obszernych rozmiarów. Patrzyliśmy na niego jak zahipnotyzowani, gdy nagle psy rzuciły się w stronę auta. Skakały do szyb i wściekle ujadały, tocząc pianę z pysków. Błękitnooki nacisnął kilkakrotnie klakson, lecz nic to nie dało. "Jedź już!", krzyknąłem. Wcisnął pedał gazu i z piskiem opon wyjechaliśmy z tego koszmarnego miejsca.
Gdy mknęliśmy autostradą na południe, odważyłem się zapytać: "Co to miało w ogóle być?!" Spojrzał na mnie tymi swoimi wielkimi niebieskimi oczyma i: "Nie wiem i nawet nie chcę wiedzieć", odparł.
Odetchnęliśmy z ulgą dopiero, gdy znaleźliśmy się w domu.

Niniejsza historia wydarzyła się naprawdę w minioną sobotę, 2. maja.