środa, 11 stycznia 2017

460. Śnieżne zjawy

Cmentarna furtka zgrzytnęła. Zagłębiając buty w grubej warstwie sztywnego śniegu, minąłem najpierw mały kościółek, a potem wszedłem w alejkę pokrytych białym puchem wysokich i smukłych cisów. Wszystkie mogiły pokryte były pierzynką zmarzniętego śniegu, krzewy, drzewa i dziki głóg zesztywniały i stały niczym wyrzeźbione w marmurze. Brak jakichkolwiek śladów mówił o tym, że od dawna nikogo tutaj nie było. Skręciłem w stronę rozłożystego krzewu dzikiej róży i stanąłem przed małym placykiem, nad którym sterczał stary, przekrzywiony i przerdzewiały krzyż. Zapaliłem znicz, przysiadłem na krańcu ławeczki i przysłuchiwałem się głębokiej ciszy. Próbowałem wyobrazić sobie to miejsce w tamtym dniu... Dziś pusto, cicho, żadnych śladów wokół mogiły, a wtedy tłum ludzi, lament, szloch i poszum szeptanych modlitw.
Już miałem odchodzić, gdy zza sąsiedniego grobowca wyłoniła się postać chłopca w białej wełnianej czapce z dużym pomponem. Dostrzegłem go i ponownie przysiadłem na ławeczce. "Zimno dziś', powiedział i zbliżył się do mogiły. "Dziwnie to miejsce wygląda", stwierdził i wzruszył ramionami. "Rzadko tu przychodzę", dodał po chwili i spojrzał na drewnianą dzwonnicę wiejskiego kościółka. "Dlaczego dziwnie?", zapytałem. Ponownie wzruszył ramionami i usiadł obok mnie. "Nawet kruki przestały tu krakać. Nudno. Nikt tu już nie przychodzi, oprócz ciebie i..." Poczułem na twarzy powiew zimnego wiatru. "Prócz mnie, i...?", zagadnąłem go. "Błękitnooki tu był. Niedawno. Przed świętami", znów spojrzał na kościół. Zrobiło mi się gorąco. Odwinąłem szalik i rozpiąłem kurtkę. "On nadal we mnie nie wierzy...", odezwał się po chwili i opuścił głowę. Przytuliłem go. "To nie twoja wina. On nie rozumie snów, nie potrafi śnić, dlatego też cię nie widzi, nie czuje...", próbowałem go pocieszyć. "Był też tam...", chłopiec ponownie spojrzał na kościółek. Powiodłem wzrokiem w kierunku, w którym patrzył. "Zostawił tam coś...", dodał po chwili. "Oh...", niespodziewanie wyrwało mi się i nim się zorientowałem, Elbi czekał na mnie przy uchylonych wrotach. Potruchtałem tam po skrzypiącym śniegu.
Weszliśmy do ciemnej nawy. Zgniły zaduch pleśni, kilka rzędów ławek, uszkodzone witraże, rozpadający się konfesjonał, obdrapany mały ołtarz, otwarte tabernakulum i figura Maryi w długim płaszczu i z odłamanymi rękami świadczyły o tym, że o kaplicy zapomniano dawno temu. Elbi podszedł do figury i paluszkiem wskazał na stojący pod nią znicz. Wziąłem go do ręki i dostrzegłem w środku złożoną we czworo kartkę. "Siedział tu długo, czekał, aż znicz się spali", chłopiec ściągnął czapkę i jasna grzywka rozsypała się mu po czole. "A potem dał do środka tę kartkę i powiedział kilka razy: nienawidzę cię, nienawidzę cię, nienawidzę cię, i poszedł, trzaskając drzwiami." Bałem się otworzyć znicz. Elbi czekał. "Nie mogę tego wziąć", oznajmiłem po chwili i odstawiłem lampkę pod figurę. "Kiedy do mnie znów przyjdziesz?", patrzył na mnie, a z jego oczu płynęła wielka tęsknota. "Przyjdę. Wkrótce. Obiecuję!", ucałowałem go w policzek, zmierzwiłem jego jasne włosy i spojrzałem w uszkodzony witraż. "Przyjdę", powtórzyłem, lecz głos mój odbił się od pustej ściany, gdyż Elbi zniknął. Zawiązałem szal pod szyją i wyszedłem z kaplicy, zamykając za sobą drewniane drzwi.            

3 komentarze: