niedziela, 12 listopada 2017

531. Chłopięce zabawy

(478)

Trafiła kosa na kamień

Sporo czasu musiało minąć zanim Staszek zaakceptował Jacusia jako nowego kolegę. Zawsze bawił się tylko ze mną i wszystkie tajemnicze wyprawy za ogrodzenie gospodarstwa planował poza jego plecami. Twierdził, że Jacek to maminsynek, ciągle narzeka, a nawet ryczy bez powodu, wlecze się i opóźnia marsz przez pole czy las. Gdy tylko nadarzała się okazja, dokuczał mu. Czasami zabierał jego szmacianego psa o długich łapach i uszach i wrzucał go gdzieś w niedostępne miejsce. Najczęściej był to dach węglarki za domem, na który nie potrafiliśmy wleźć, lub któreś drzewo w sadzie.
Jednego dnia Staszek zabrał Jacusiowi zabawkę i uciekł z nią na podwórko. Tam wsadził szmacianego psa do metalowego wiadra, zaczepił je na haku i zawiesił nad rantem studni. Ręką zatrzymał przerażonego Jacka i wytłumaczył mu, na czym polegać będzie nowa zabawa. Chłopiec, z rozdziawioną buzią i wzrokiem wlepionym w misia, pokiwał głową na zgodę. Staliśmy obok i przyglądaliśmy się, jak Staszek wkłada do wiadra cegły. "To będzie świetna rakieta!", zapewnił. Spojrzał w głąb studni i pchnął wiadro. Runęło w dół z zawrotną prędkością, obijając się o kamienne ściany i huknęło o taflę wody. "Jupiiii!", wrzasnął Staszek i zachwycony, uniósłszy ręce do góry, skakał radośnie.
W tym też momencie ze stodoły wyszedł dziadek. Podszedł do nas i podejrzliwie patrzył to na nas, to na studnię. "A co tutaj robicie?", zapytał i zaczął wyciągać łańcuch na górę. Po chwili naszym oczom ukazało się wiadro pełne wody. Usłyszeliśmy Jackowe "Och!" Dziadek odpiął je i poszedł w stronę stodoły, a my w milczeniu spoglądaliśmy to na siebie, to na studnię. "Tylko nie rycz!", Staszek szturchnął Jacka w ramię. Podszedłem do krawędzi studni i zerknąłem w dół. Nic nie było widać. Szmaciany pies zaginął. Nikomu o tym nie powiedzieliśmy.
Od tego właśnie zdarzenia Stasiu przyjął Jacka do naszej dwójki i zaakceptował go jako swojego nowego przyjaciela. Zaczęliśmy bawić się i rozrabiać we trzech.

***
Szczególnie latem i wczesną jesienią praktycznie wszędzie na wsi można było znaleźć coś ciekawego do roboty. Dla takich nicponi jak my nic się nie ukryło. Jeśli sam czegoś nie wymyśliłem, to robili to Staszek albo Jacek, który to z czasem okazał się większym rozrabiaką niż my dwaj razem wzięci.
W słotne i chłodne dni zaszywaliśmy się na strychu. W przepastnych szafach zawsze znajdowaliśmy coś ciekawego. Były to stare fotografie i pocztówki poprzewiązywane tasiemkami, dziwne zabawki na kółkach, przybory toaletowe i kuchenne, stęchłe i zapleśniałe księgi w skórzanych oprawach. O wszystkich tych rzeczach już dawno zapomniano, a ich poprzedni właściciele pomarli lub zginęli w czasie drugiej wojny.
Wielokrotnie słuchaliśmy dziadkowych lub babcinych opowieści o wojnie. O bombardowaniu wsi, o uciekających ludziach, płonących domach i zabitych zwierzętach. Chodziliśmy potem do tych miejsc z opowieści i szukaliśmy jakichkolwiek śladów po bombie, która rozerwała dom na strzępy.
Dla mnie i dla Stacha jedynym namacalnym dowodem na to, iż te opowieści były prawdziwe, był cmentarz w lesie, na który chodzić nam zabroniono. Któregoś dnia babcia wspomniała o rodzinie Bialickich, która zginęła od wybuchu bomby. Powiedziała też, że wszyscy pochowani są w lesie. Widziałem wtedy ten błysk w oczach Staszka! Wiedziałem, że pójdziemy tam, by to sprawdzić. Wyprawiliśmy się tam kilka dni później. Cóż to była za przygoda! Włożyliśmy kaloszki i spodnie ogrodniczki, odpięliśmy też naszą białą Nukę. I pomaszerowaliśmy. By dotrzeć do linii lasu trzeba było najpierw przejść przez nasze ziemniaczane pole i łąkę, potem przeprawić się przez wały i zakole rzeki, przejść przez peegerowskie pastwiska, przeskoczyć strumień i na końcu wspiąć się na piaskową wydmę, za którą stał ciemny bór.
Dla nas to był inny świat. Przejście na ukryte w gąszczu groby znaliśmy z wypraw z dziadkiem lub wujkiem, lecz tym razem było inaczej. Byliśmy tu po raz pierwszy sami. Zauważyłem, że Staszek zmienił się na twarzy. Najpierw był podekscytowany, bez przerwy o czymś gadał i oczy mu błyszczały, teraz spoważniał, ucichł, nasłuchiwał odgłosów i badał otoczenie. Nie tak łatwo znaleźliśmy grób Bialickich. Znajdował się on z samego brzegu, w rozległej rozpadlinie, na bardzo nierównym terenie. Płyta była przełamana na trzy kawałki. "Czyli babcia mówiła prawdę!", odezwałem się jako pierwszy. "Taaa", pokiwał głową i spojrzał na mnie. "Teraz musimy znaleźć w ich domu tę bombę, co to ich zabiła!", oznajmił dumnie. "Aha", pokiwałem głową na zgodę. Wracaliśmy nieco inną drogą. Z piaskowej skarpy skręciliśmy w brzezinowy zagajnik, minęliśmy strumień, budynki peeger-u i przez most weszliśmy do wsi. Poszliśmy wprost do domu Jacka. Pomimo setki jego pytań, nie zdradziliśmy tego, skąd wracamy. W porze obiadowej pogoda uległa pogorszeniu. Nad wsią przeszła burza. Zamknęliśmy się na strychu i układaliśmy plany kolejnej wyprawy do lasu.               

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz