piątek, 28 grudnia 2018

573. Kilka słów na podsumowanie kończącego się 2018 roku

Zacznę od tego, że mija dokładnie 10 lat od momentu kiedy zacząłem blogować. Swoje pierwsze kroki (raczej literki) zacząłem stawiać w blogowisku na Wirtualnej Polsce. Miałem tam nawet kilka swoich "wielkich momentów", kiedy moje teksty wyrzucano na stronę główną. Cuda i dziwy się działy wtedy... Po kilku latach przeniosłem się na blogspota i tutaj już pozostałem. Wszystkie dawne wpisy nadal istnieją w czeluściach internetu. Czasami tam zaglądam, a czytając wypociny sprzed lat, zanoszę się głębokim śmiechem. Jaki ja byłem wtedy głupi i naiwny (pewnie to samo pomyślę o sobie za dalszych 10 lat, kiedy to będę czytał właśnie ten wpis).

Rok temu żaliłem się, że cały rok 2017 był dla mnie totalną porażką i katastrofą zarówno w sferze zawodowej, jak i prywatnej. Tym razem mogę napisać, że rok 2018 był nad wyraz spokojny, równy, stabilny, stonowany i regularny. Nic wielce negatywnego się nie wydarzyło i to mnie cieszy. Pragnąłbym, by stan taki utrzymał się jak najdłużej.

Najważniejszym wydarzeniem tego roku jest na pewno zakup mieszkania. Wraz z bratem kupiliśmy czteropokojowe mieszkanie. Na razie jest ono w gruntownym remoncie, ale gdy wszystko zostanie wykończone, pójdą tam mieszkać rodzice (bo na parterze), a brat zostanie w aktualnym mieszkaniu. W najbliższym czasie nie planuję zjeżdżać do Polski, ale gdyby coś się wydarzyło, teraz już mam gdzie wrócić.

PRACA:
Ciągle to samo miejsce - Care Home w sąsiednim miasteczku. Dojeżdżam autobusem. Już się przyzwyczaiłem do całodziennych zmian, do rezydentów z demencją, którzy, pomimo tego że widują mnie po kilka razy dziennie, notorycznie pytają, kim jestem, co tu robię, albo co oni tu robią, bo nie wiedzą, gdzie są i gdzie mają pójść. Mam tam nawet dobrą przyjaciółkę! Helen ma 99 lat, jak na swój wiek jest żwawa i ruchliwa, a gdy mnie widzi na korytarzu, zmierza do mnie, podpierając się laską i slalomem wymija innych rezydentów. Siadamy wtedy w pokoju dziennym, robimy kawę, rozmawiamy i wcinamy ciastka.
Helen świetnie mówi po francusku, tylko szkoda że zapomina, że ja nie kumaty we francuskich pogawędkach i wychodzi z tego językowy misz-masz, bo ja do niej z angielska, ona do mnie z francuska, a gdy grzecznie jej o tym przypominam, ona kiwa głową i dalej coś szczebioce w paryskim dialekcie. Następnego dnia sytuacja się powtarza, z tą różnicą że Helen nie pamięta rozmowy z dnia poprzedniego. Dla niej sukcesem jest to, że mnie rozpoznaje i pamięta jakieś tam ogólne fakty o mnie, ale tego, co mi mówiła dzień wcześniej już niestety nie. I znów siadamy przy stoliku przy oknie, pijemy kawę, wcinamy ciasteczka i odbywamy dziwną francusko-angielską rozmowę. I tak każdego dnia...

Muszę także nadmienić, że z pracy odeszły dwie zwariowane ciotki klotki na rowerach. Praktycznie w krótkim odstępie czasu. Najpierw, tuż przed moim wyjazdem do Indii, odeszła z pracy June, czyli Czerwcowy Wąż. Jakoś mi jej brakuje, bo zacząłem z nią trzymać sztamę pomimo jej "fochowego" charakteru. W trakcie mojego ostatniego urlopu z pracy odeszła też rozhisteryzowana Helen. Ta to mi nerwów napsuła...

Stała praca to stabilizacja nie tylko finansowa, ale też emocjonalna. Obie te sfery bezpośrednio kształtują życie prywatne.

ŻYCIE:
Dwa lata temu napisałem, że marzy mi się samotna wyprawa gdzieś na koniec świata. Być może na koniec świata nie dotarłem, ale za to wylądowałem w Indiach i w Nepalu, i to wcale nie bezludnych jak się okazało...

W ogóle to w tym roku troszkę sobie pojeździłem:
- marzec: Egipt, Jordania i Izrael (objazd),
- lipiec: Hiszpania (objazd),
- listopad: Indie i Nepal przez Dubaj (objazd).

Odwiedziłem już cztery z siedmiu cudów świata: Koloseum w Rzymie, piramidę Kukulkana na Jukatanie, Petrę w Jordanii i Taj Mahal w Indiach. Zostały trzy: Wielki Mur w Chinach, Figura Chrystusa w Rio oraz Machu Picchu w Peru. Do wszystkich jest niezmiernie daleko, a ten, który śni mi się po nocach, jest, jak dla mnie, okrutnie trudny do zdobycia... Na pewno pojadę w dwa inne już zaplanowane miejsca, a cała reszta będzie niespodzianką.

Znów nie udało się z przeczytaniem 52 książek. Chyba nigdy nie zaliczę wyniku 52 pozycji.
Przeczytałem jedynie 22 książki (w roku 2017 było ich aż 23).
Najlepsze przeczytane książki:
Giorgio Bassani "Ogród rodziny Finzi-Continich"
Giorgio Bassani "Złote okulary"
Jakub Małecki "Rdza"
Jakub Małecki "Ślady"
Anna Dziewit-Meller "Góra Tajget"
Andre Aciman "Tamte dni, tamte noce" (ang. Call me by your name)
Dominik Florianowicz "Obsesyjna miłość"
Jonas Gardell "Nigdy nie ocieraj łez bez rękawiczek"
Miklos Nyiszli "Byłem asystentem doktora Mengele"
Rudolf Hoss "Autobiografia Rudolfa Hossa, komendanta obozu oświęcimskiego"

Jeśli ktoś byłby zainteresowany krótkimi recenzjami w/w książek to znajdują się one na moim profilu na portalu lubimyczytac.pl

Czego mogę sobie pożyczyć na nowy 2019 rok...
Na pewno tego, by był tak ułożony i stabilny jak ten się kończący, zdobycia kolejnego cudu świata (nieważne którego) oraz przeczytania 52 książek.

Rok 2018 był w porządku, mam nadzieję, że taki też będzie ten kolejny.

Jednak największą zagadką tego roku jest na pewno zniknięcie Ryana, czyli Pana Pirxa... Niebywałe...

Wszystkim blogerom i czytającym (jeśli jeszcze tu jacyś pozostali, gdyż w tym roku mało pisałem) życzę przede wszystkim spełnienia marzeń oraz spokoju ducha na cały kolejny nowy rok.   

572. Kathmandu - stolica Himalajów

Samolot linii AirIndia na lonisku w New Delhi
Do stolicy Nepalu poleciałem liniami AirIndia. Dwugodzinny lot minął praktycznie na podziwianiu panoramy szczytów odległych Himalajów. Po formalnościach paszportowo-wizowych udałem się na poszukiwanie swojego hotelu. Przez okno autobusu próbowałem obserwować życie Nepalczyków w ich stolicy i unosiłem brwi w przypływie zdziwienia - miałem wrażenie, że wsiadłem do złego samolotu i znów jestem w Waranasi (odrobinkę w lepszym wydaniu). Zacisnąłem usta i postanowiłem zmierzyć się z miastem potworem. Po to w końcu tu przyjechałem.
Stupa w centrum miasta
Kathmandu
Stolica Nepalu to taki "wiejski moloch". Miasto położone jest w dolinie i wręcz zatopione w chmurach smogu i pyłu - to stolica Himalajów, lecz otaczających je gór w ogóle nie widać. Jedno, dwu lub trzykondygnacyjne "kamienice" stoją jedna obok drugiej na przeogromnej pofałdowanej przestrzeni. Miasto poprzecinane udeptanymi ulicami, zarzuconymi stertami śmieci, w których grasują psy lub małpy (mogą ugryźć lub dotkliwie podrapać!), siedzą w kucki uliczni sprzedawcy, a nad tym wszystkim unoszą się dosłownie tony pyłu, kurzu, piachu i spalin - do tego dochodzą jeszcze smród i kłęby dymu znad rzeki (w jej okolicach), gdzie na oczach turystów i przechodniów dokonywane są kremacje zmarłych... Maseczka antysmogowa konieczna!
Kathmandu. Przygotowania do kremacji
Stos całopalny
Właśnie nad rzeką, w trakcie obserwowania przygotowań do kremacji, zostałem zaatakowany przez cztery duże małpy. Przysiadłem na pobliskim murku i widziałem je kątem oka, jak buszowały przy ławkach. Nieświadomy zagrożenia wyciągnąłem z kieszeni paczkę chusteczek higienicznych... Opakowanie zaszeleściło i... już były wokół mnie. Wyszczerzyły kły i zaczęły na mnie "krzyczeć". Stanąłem na baczność i rzuciłem im paczkę chusteczek. Niestety to je tylko rozzłościło, bo okazało się niejadalne. Największa z małp zaczęła szarpać mój plecak, a mniejsze szykowały się do ataku. Naprawdę (!!!) byłem w tamtej chwili przekonany, że dojdzie do jakiejś bijatyki z małpiszonami i, niestety, polegnę na polu bitwy lub stracę plecak, ale, na szczęście zbliżyła się do mnie większa grupa turystów i małpy się spłoszyły i odbiegły. Czytałem w przewodniku, że skutki podrapania lub ugryzienia przez taką małpę mogą być bardzo przykre (podobnie jest w Gibraltarze, że małpy atakują ludzi nie tylko z powodu jedzenia, ale i "błyszczących" przedmiotów, np. zegarek na ręce lub okulary).
Małpy w Kathmandu
Kathmandu jest zatłoczone, dokoła dosłownie tysiące ludzi, głośne i chaotyczne i, z tego, co doświadczyłem na własnej skórze, lepiej pieszo przeciskać się wąskimi ulicami do upatrzonych celów niż wsiadać w autobus - można w korkach stracić mnóstwo czasu (niekiedy jest to niemożliwe, gdyż miasto to jest na serio ogromne i trzeba skorzystać z miejskiej komunikacji).
Przemierzając miasto dostrzec można liczne zniszczenia po trzęsieniu ziemi z roku 2015 - zapadnięte, popękane lub zburzone budynki, zniszczone drogi, sterty gruzu, rusztowania, dziury. Nepal to nieduży kraj, bardzo biedny i pomimo tego że jego stolica wywołuje niezbyt dobre wrażenie, warto go odwiedzić. Kathmandu to miasto moloch, ale wyjeżdżając poza jego granice, można znaleźć prawdziwe perełki do zwiedzania.
Zniszczenia po trzęsieniu ziemi
Po trzęsieniu ziemi
Bhaktapur
Dla mnie to miejsce numer jeden do odwiedzenia w Nepalu. Przepiękne zabytkowe miasteczko niedaleko Kathmandu. Można tu wytchnąć od tłoku stolicy, zaszyć się w małej restauracyjce na pyszne lokalne jedzenie (można śmiało zamawiać - to nie to samo co w Indiach) lub po prostu zgubić się w labiryncie wąskich uliczek i pozaglądać do domów, pogadać z ludźmi lub pobuszować na bazarach. Szkoda, że to miasto tak bardzo ucierpiało podczas trzęsienia ziemi z 2015 roku. Naprawdę warto tu przyjechać.
Bhaktapur
Patan
To miasteczko także trzeba odwiedzić. Klimat jak w Bhaktapur - ciekawe zabytki, dobre lokalne jedzenie, wąskie uliczki, sklepy z pamiątkami i sympatyczni mieszkańcy.
Patan
Chitwan
Park Narodowy w Chitwan. To miejsce będę pamiętał do końca życia, pomimo tego że samym parkiem byłem głęboko rozczarowany. Chitwan to rezerwat zwierząt, ale było ich tyle co kot napłakał. W dzień spływu rzeką poranek był chłodny i mokry. Wraz z moim przewodnikiem wypłynęliśmy długą łodzią z zakola rzeki. Na początku było wszystko w porządku, lecz z czasem łódź zaczęła nabierać wody. Zawołałem do przewodnika, że łódź tonie. Zdążyłem złapać plecak, gdy woda wlała się do środka i canoe wryło się w dno pośrodku rzeki. Teraz to się z tego śmieję, ale wtedy nie było to śmieszne - oba brzegi to błotniste bagno pokryte trawą i chaszczami, w których wylegiwały się krokodyle. Brodząc przez wodę (ok 1.20 metra głębokiej) jakoś dotarliśmy do brzegu. Mój przewodnik był bardzo zakłopotany i tłumaczył, że czasami łódki toną. Nie chciałem tego słuchać i poprosiłem go, by odwiózł mnie do hotelu. Zaproponował spływ na następny dzień, bo ten był nieudany. Dobrze że odmówiłem, bo następnego dnia obudziłem się z gorączką. Poprzez to zdarzenie i zaziębienie straciłem dwudniowy trekking po górach i musiałem wrócić do Kathmandu.
Spływ rzeką w Chitwan
Krokodyle na brzegu...
Mt Everest
W przedostatni dzień pobytu wybrałem się na widokowy lot nad Himalajami. Każdy miłośnik gór powinien zobaczyć Everest! Tak samo jest z Indiami - być w Indiach i nie odwiedzić Taj Mahal - toż to wstyd! Cały lot trwa ok 50. minut. Samolot leci wzdłuż głównego łańcucha najwyższych szczytów - Shisha Pangma (8023m), Cho-Oyu (8201m), Everest (8848m), Lhotse (8516m), Makalu (8463m).
To pięć ośmiotysięczników, które widziałem tamtego dnia, dwa inne podziwiałem podczas lotu z Indii do Nepalu - Dhaulagiri (8167m) i Annapurna (8091m).
Góra trapez po lewej to Dhaulagiri, a szczyt "z dymkiem" to Annapurna
Panorama szczytów - od lewej: Nuptse, Everest, Lhotse, Ama Dablam i Makalu 
Everest w środku
Ostatni dzień w Kathmandu upłynął mi na pakowaniu się i drobnych zakupach. Czekał mnie nocny lot najpierw do Dubaju, a potem do Warszawy.       
Boeing 777 linii "Emirates" na płycie lotniska w Warszawie

niedziela, 23 grudnia 2018

571. Bez słów

Ostatniej nocy zadzwonił mój telefon. Odebrałem, nie sprawdzając numeru na wyświetlaczu. "Halo?" szepnąłem. Nikt nie odpowiedział. "Halo?", powtórzyłem. Nikt się nie odezwał. Chciałem sprawdzić, kto dzwoni. Połączenie było w trakcie, a numer chyba zastrzeżony. Przyłożyłem ponownie telefon do ucha. "Zawsze chciałem pogadać przez telefon z kimś, kto nic nie mówi...", powiedziałem i westchnąłem cicho. Położyłem aparat na pościeli tuż obok siebie. Przez chwilę patrzyłem na okrągłą ikonkę. Zniknęła. Ktoś się rozłączył i nie zostawił po sobie żadnego śladu.
Pamiętam, że kiedyś panicznie bałem się zakochać. Teraz boję się odkochać... Zapomnieć, przekreślić, odrzucić...
Kolejna pusta noc przede mną.

środa, 19 grudnia 2018

570. Do Indii liniami "Emirates". Kilka wspomnień i spostrzeżeń z wyjazdu

Jak pisałem wcześniej - wyjazd do Indii i do Nepalu był, jak do tej pory, moim najcięższym i najtrudniejszym wyjazdem pod względem organizacyjnym. Podczas realizacji programu co chwilę natrafiałem na różne trudności, z którymi radziłem sobie raz lepiej, raz gorzej. Otwarcie mogę stwierdzić, że wróciłem zadowolony i bardzo długo będę wspominał to, co mnie tam spotkało.
Trasę indyjską zrealizowałem w 95%, natomiast niedosyt czuję co do Nepalu. Nie udało mi się dotrzeć w kilka miejsc (brak dobrej komunikacji), straciłem także trekking po górach z powodu przeziębienia, którego nabawiłem się po skąpaniu się po pas w rzece z krokodylami w narodowym parku krajobrazowym Chitwan...

Do New Delhi poleciałem przez Dubaj liniami Emirates. Już na początku podróży zaliczyłem wpadkę - dostałem fatalne miejsce w samolocie - pierwszy rząd foteli w środkowym układzie siedzeń, tak że przed sobą, na wyciągnięcie ręki, miałem ścianę... Nie można było rozprostować nóg, ciągle ktoś się przeciskał tam i z powrotem i niezbyt ciekawe sąsiedztwo po obu stronach. Najpierw wsadziłem mp3 w uszy i jakoś trwałem, dopiero potem się zorientowałem, że ekran monitora wysuwa się spod oparcia fotela i reszta drogi upłynęła mi na oglądaniu filmu i śledzeniu trasy. W Dubaju trzeba było czekać ponad sześć godzin na samolot do New Delhi. Na szczęście ten drugi przelot odbył się w dużo lepszych warunkach - także środkowy rząd foteli, ale miałem miejsce tuż przy przejściu, nie w środku.
Okęcie. Warszawa.
Fatalne miejsce na pokładzie samolotu
W trasie
Drugi przelot
New Delhi
New Delhi to ogromna aglomeracja - kontrastowa, zróżnicowana, kolorowa, ale także niesamowicie brudna i zaniedbana. Nad miastem unosi się ciężki smog, pył i, niestety, smród (konieczna była maseczka antysmogowa, ponieważ, już po kilku godzinach, mój nos był totalnie zapchany). Kiedyś czytałem, że Indie to piękny kraj, ale brudny i śmierdzący. I okazało się to prawdą (gorzej było jedynie w Waranasi). Szkoda że ludzie nie dbają tam o miasto - sterty śmieci, odpadków, w których grasują małpy (trzeba na nie uważać! W Kathmandu kilka takich małpiszonów zaatakowało mnie w centrum miasta - o tym później), do tego leżący na ulicach żebracy, biedacy i kaleki (załatwiają swe potrzeby fizjologiczne wprost na chodnikach). W sumie nie zdarzyło się, by ktoś mi zagrażał, ale na każdym kroku trzeba się odganiać od proszących o drobny datek (było to strasznie męczące).

Do wszystkich świątyń lub miejsc kultu religijnego wchodzi się na boso (w kilku miejscach można było mieć skarpetki). To bardzo niehigieniczne i wręcz niebezpieczne dla stóp - tysiące ludzi "obmywa" nogi w płytkiej niecce z wodą, a potem wchodzi na szorstkie maty - śmierdzące, klejące się i brudne. Niestety, było za późno dla mnie na wycofanie się z przejścia i wraz z tłumem Hindusów przeszedłem przez to bagno na plac przed meczetem (dobrze że było tylko jedno takie miejsce). Rada dla tych, którzy planują wybrać się do Indii - warto mieć przy sobie dobry płyn lub spray dezynfekujący oraz środek przeciwgrzybiczy, by po takiej "przygodzie" zniwelować ryzyko nabawienia się problemów skórnych.

Kolejna rada - nie radzę kupować jedzenia ani soków ze świeżych owoców od ulicznych sprzedawców - rewolucje żołądkowo-jelitowe gwarantowane, a nawet może się to skończyć poważnym zatruciem pokarmowym. Drugiego dnia kupiłem na bazarze w Old Delhi smaczne samosy (do tego podano jogurt w kubeczku). Rzygałem jak kot... Dobrze że tylko rzygałem... Dopiero później w Waranasi przyjrzałem się dokładniej, w jakich warunkach przygotowują posiłki - nie myją rąk, głaszczą psy, czochrają się i drapią, przeganiają kozy i krowy, zbierają śmieci z ulicy, przekładają różne graty i pudła i tymi brudnymi łapami podają posiłki... Aż mnie wtedy zemdliło...
Tutaj kupiłem samosy...

Old Delhi
Waranasi
Do Waranasi miałem zakupiony bilet na pociąg bez miejscówki. To był ogromny błąd! Na tak daleki przejazd (ponad 800 km) trzeba wykupić miejsce z kuszetką. Z jednej strony dobrze się stało, że pociąg był opóźniony, bo nadarzyła się okazja na zmianę biletu (pomógł mi z tym sympatyczny chłopak z poczekalni na dworcu w New Delhi). Ten przejazd to była prawdziwa mordęga - nie dość że pociąg spóźnił się prawie 7 godzin, to potem, już w trasie, opóźnienie się zwiększyło i dopiero po 15 godzinach dotarłem do Waranasi. W sumie trasę z New Delhi do Waranasi pokonałem w czasie 22 godzin... Dotarłem do swojego hotelu i okazało się, że moja rezerwacja została anulowana, bo nie zameldowałem się w odpowiednim czasie...
Waranasi mnie dobiło. Na ulicach smród, brud, pył, dym, chaos, zgiełk, rwetes, stosy śmieci i tłumy żebraków i trędowatych - sto razy gorzej niż w New Delhi. Pomimo tego że straciłem cały dzień w podróży udało mi się na czas dotrzeć na wieczorną ceremonię nad Gangesem. To było coś niesamowitego! I w sumie tylko tyle widziałem w Waranasi tego dnia. Udało mi się jeszcze zobaczyć jedną buddyjską świątynię i stupę.
Przed wyjazdem zapytałem chłopaka w recepcji hotelu, czy może być coś gorszego w Indiach dla turysty niż warunki w Waranasi. Odparł mi: "Tak. To Kalkuta. Nie jedź tam".
Stosy całopalne na brzegu Gangesu

Waranasi

Ceremonia nad Gangesem
W oczekiwaniu na opóźniony pociąg. New Delhi
Ta kuszetka w pewien sposób mnie uratowała
Gdybym nie wykupił kuszetki - podróżowałbym do Waranasi właśnie tak...
Jaipur
Do Jaipuru dotarłem dzięki miejscowej linii lotniczej. Nie odważyłem się na kolejny przejazd koleją (trasa ponad 950 km). Wizytówką tzw. różowego miasta Radżastanu jest piękny pałac Hawa Mahal oraz fort Amber, do którego wjeżdża się na słoniach. Przyjemny pobyt i dużo lepsze warunki niż poprzednio, a przede wszystkim miasto czyste i zadbane.
Hawa Mahal

Fort Amber
Agra
Tego miasta nie trzeba przedstawiać. To dom przepięknego Taj Mahalu oraz tzw. Czerwonego Fortu. Ogromne wrażenie zrobił na mnie Taj Mahal (główny cel wyprawy do Indii), który zmienia barwy w różnych porach dnia i w zależności od oświetlenia. Najlepiej na zwiedzanie udać się o wschodzie słońca - mało turystów, a piękno tej budowli zapiera dech w piersiach w promieniach wschodzącego słońca. Mankamentem jedynie jest wszechobecny smog, który wywołuje wrażenie, jakby budynek stał we mgle.
Wschód słońca nad Taj Mahalem
Taj Mahal. To już czwarty cud świata, który odwiedziłem.
Selfie z kolejnym cudem świata obowiązkowe! Sorry za naklejkę :)
Fatehpur Sikri
Zespół pałacowy niedaleko Agry. Malownicze budynki z czerwonego piaskowca i marmuru pełne detali i fascynujących zakamarków. Raj dla fotografów. Bardzo ładne i ciekawe miejsce.
Pałac w Fatehpur Sikri

New Delhi
Ostatnią dobę w stolicy Indii spędziłem w tym samym hotelu co na początku. Potem był przejazd na lotnisko i przelot do Kathmandu, stolicy Nepalu liniami AirIndia.

poniedziałek, 17 grudnia 2018

569. Tymczasem w Auckland...

Już od tygodnia nie mam żadnej wiadomości od Mr. Pirxa... W ubiegły wtorek (11 grudnia) miał nocny rutynowy lot do Auckland. Po dniu przerwy miał rozpocząć trzydniowe szkolenie i wrócić do domu. Ostatnią wiadomość przysłał mi z lotniska we wtorkowe popołudnie (jego czasu) przed takeoff: "Napiszę, jak dotrę do hotelu". I od tamtej pory cisza...
Jego telefon jest wyłączony, nie odpowiada na mejle, smsy, żadne wiadomości na komunikatorach - Instagram, Hangouts i Messenger pokazują mi, że ostatnio logował się 7 dni temu. Nic. Pustka. Żadnego znaku od tygodnia. Nie mam pojęcia, w którym hotelu się zatrzymał i gdzie miał mieć to szkolenie...
Nie rozumiem...przecież ludzie tak nie znikają...

poniedziałek, 10 grudnia 2018

568. Pominięta rocznica

Post ten powinien ukazać się 2. grudnia.
W dziesiątą rocznicę. Tak... 2. grudnia minęło pełnych dziesięć lat. Nie jestem w stanie ocenić tego czasu, ale często się zastanawiam, co by było gdyby nasz los potoczył się wtedy inną drogą. W jakim miejscu życia bym był lub byśmy byli, na jakim poziomie, w jakim położeniu, byłoby tak czy inaczej. Czy miałbym to, co mam teraz, gdyby wtedy się udało?
Co by było gdyby... To czysta zabawa lub też bolesna kalkulacja wychodząca poza granice wyobraźni...

Najpierw dostałem smsa: "Przyjdę wieczorem". Czekałem w napięciu, gdyż wiedziałem, że prawdopodobnie stało się coś poważnego. Przyszedł. Usiadł w fotelu i po chwili oznajmił: "Odchodzę. To koniec. Lepiej będzie, jak mnie znienawidzisz." I wyszedł, a ja stałem, niemy i ogłuszony, i patrzyłem za nim, jak zbiega po schodach i znika w ciemności... 

Nie potrafię uwierzyć, że to już 10 lat...

sobota, 8 grudnia 2018

567. Mój i nie mój

W miniony czwartek zakończyłem swoją azjatycką przygodę: zjechałem Nepal oraz północne Indie. Otwarcie stwierdzam: jak do tej pory był to mój najcięższy i najtrudniejszy wyjazd. Przez całe dwa tygodnie włóczęgi towarzyszył mi Pan Pirx - dzwonił i pisał prawie codziennie i wspierał mnie, kiedy się poddawałem i łamałem ręce w różnych kryzysowych sytuacjach. Czasami wydaje mi się, że przetrwałem dzięki niemu i właśnie dla niego.
W ogóle to dziwnie czasami się czuję, gdy z nim rozmawiam. Bardzo go polubiłem, na jego zdjęcia patrzę z uśmiechem i z utęsknieniem czekam na każdą kolejną wiadomość. Czasami dzieli nas nie tylko odległość, ale i czas - ja wstaję, on kładzie się spać, lub odwrotnie. Tak jakby jesteśmy razem - Pan Pirx jest mój i jakby nie mój. Tak samo jest chyba ze mną.
Już jutro muszę wracać do UK, a potem do pracy. W pierwszych dniach będę nieco zakręcony, to pewne. Dopiero potem się zbiorę i napiszę kilka słów o wyprawie do Azji.   

poniedziałek, 19 listopada 2018

566. Rozminięcie

Rozminę się z Mr. Pirxem!
Mieliśmy nadzieję na spotkanie w tym tygodniu w Dubaju, lecz on wylatuje stamtąd w środę, a ja ląduję tam w czwartek! Nie uda się nam tam spotkać. Trzeba będzie czekać na kolejną możliwość...
Od wczoraj jestem w Polsce. Zimno tu. W środę będzie Warszawa, a w czwartek początek pięknej przygody w Azji.

wtorek, 13 listopada 2018

565. Czekanie

Znów będę czekał całą noc na wiadomość od Mr. Pirxa. Rozmawialiśmy zaledwie piętnaście minut temu, a już za nim tęsknię. Tym razem jest w trasie z BH do NY. Odezwie się, jak dotrze na miejsce.
Ja też czekam na swój wyjazd. To już w przyszłym tygodniu. Przed wylotem do Dubaju nocować muszę w Warszawie, gdyż nie mam jak dojechać na czas na lotnisko. Prawie jestem gotowy.  

wtorek, 6 listopada 2018

564. Świat bez granic

Miałem nadzieję, że pogadam sobie dziś z Mr. Pirxem. Tymczasem on, po ponad trzynastogodzinnej podróży, wylądował na Phukecie i praktycznie od razu poszedł spać. Aaaa... przed spaniem wysłał mi zdjęcie basenu widocznego z jego balkonu i własną samojebkę z wielkim uśmiechem... Założę się, że za kilka godzin będzie mnie budził, gdyż u niego będzie już dzień (to samo zrobił tuż po lądowaniu w NZ: "Wybieram się na plażę! Poślę ci ładne fotki!" - oznajmił radośnie, a ja, zbudzony w środku nocy, nawet nie wiedziałem, gdzie jestem).
Na myśl o tym, że jest tak strasznie daleko, jakoś zrobiło mi się tęskno za nim.
Pewnie będzie dzwonił jutro.  

piątek, 2 listopada 2018

563. Mr. Pirx wśród motyli

Nigdy bym nie przypuszczał, że poznam kogoś takiego jak Mr. Pirx. Moja emerytura na miłość poszła się jebać. Nasz romans kwitnie, a ja chodzę coraz bardziej skołowany. Nie rozumiem siebie, bo pomału zaczynam tracić głowę, ba!, chyba zaczynam się zakochiwać...
Zaczepił mnie na Instagramie. Początkowo nasze rozmowy były o wszystkim i o niczym - praca, pogoda, zainteresowania, podróże, przyjaźnie, życie. A potem coś się stało, i stało się to dość szybko - zwyciężyły emocje i uczucia. Każda jego wiadomość to przypływ ciepłego ucisku gdzieś tam, gdzie gąsienice przepoczwarzają się w motyle.
Na razie balansuję pomiędzy strachem a ciekawością. Boję się porażki, teraz chyba nawet bardziej niż kiedyś. Listopad i grudzień to miesiące niedobre dla mnie. Zbyt dużo złych wspomnień...
Chciałbym, by w końcu moja mitologia nabrała tempa i nowych kolorów...
PS. Ta nasza "romansowa znajomość" to oczywiście nic pewnego. Jestem przygotowany na to, że któregoś dnia mogę przeczytać/usłyszeć: "Spadaj na drzewo, Amigo! Pomyliłeś kreskówki!"      

czwartek, 18 października 2018

562. W paszczy lwa

Dokładnie za miesiąc w moim marnym życiu rozpocznie się chwilowy kocioł. W pojedynkę wybieram się do Indii i Nepalu. Rozpocząłem już przygotowania.
Lecę przez Dubaj. Tam mam transfer na lot do New Delhi. W paszczy miasta-potwora planuję spędzić kilka dni, a potem będzie Agra (Taj Mahal), Jaipur (tzw. różowe miasto) i Varanasi wraz ze świętym Gangesem. Następnie przemieszczę się do Katmandu, stolicy Nepalu. Stamtąd chciałbym wyruszyć w trekking po górach oraz wybrać się do parku narodowego Chitwan. Do domu wracał będę z Katmandu ponownie przez Dubaj.
Ciekaw jestem, jak to wszystko będzie wyglądało i jak się poukłada cała trasa. Wiem, że łatwo nie będzie, bo, po pierwsze, Indie to ogromny kraj i bardzo zróżnicowany i, po drugie, bardzo łatwo tam się zgubić lub utknąć w jakiejś dziurze (Nepal w przeciwieństwie do Indii jest bardziej skoncentrowany). Zresztą - wszystko wyjdzie w praniu, a mnie i tak czeka wielka improwizacja.
Tak naprawdę to cieszę się na myśl o tym wyjeździe i nie mogę się go doczekać.
Ktoś chętny, by się przyłączyć?
   

środa, 17 października 2018

561. Nie ma sprawiedliwości...

Sprawę przegraliśmy, lecz udało się ustalić pewien kompromis: stara część cmentarza zostanie zlikwidowana, jednak teren ten zostanie przeznaczony pod nowe kwatery, a nie na parking, jak chciał ksiądz, zaś szczątki wydobyte z naszej mogiły (jeśli takowe będą) zostaną złożone w grobie dziadków. W ostateczności zgodziliśmy się.
Mama opowiadała mi, że ksiądz proboszcz był bardzo oburzony pozwem do sądu i tłumaczył się, że poinformował nas o swoich zamiarach. Owszem, ponad rok temu była taka rozmowa (pisałem o tym na blogu: wpis nr 508 "Zacietrzewienie") i nie były to żadne konkrety, lecz same hipotezy, ponieważ sam wtedy stwierdził, że sprawę jeszcze przemyśli. Uregulowaliśmy brakujące opłaty i na tym się skończyło.
Na sprawie okazało się, że ksiądz ten jest wielkim kłamcą i oszustem. Zaprzeczył, gdy zapytano go o opłatę (rok temu wpłaciliśmy "do kasy" parafialnej 3.800 złotych!). Nie wpisał tego do ksiąg ewidencyjnych i nie wydał żadnego kwitu. Zostaliśmy z niczym i tym samym sprawę przegraliśmy. Przy okazji wyjaśniła się sprawa zaginionego pomnika z grobu Elbiego i cioci Lucyny - sam ksiądz nakazał jego demontaż, lecz już nie potrafił wyjaśnić, w jakich okolicznościach się to odbyło i co stało się z granitowymi płytami. Zasłonił się niepamięcią - tak opowiadał mi Bzyczek.
Według ustaw prawnych nieopłacone, zaniedbane lub opuszczone mogiły mogą zostać zlikwidowane przez zarządcę cmentarza po upływie 20 lat. W naszym przypadku minęło ponad 25 lat, ale mogiła była opłacona i przez nas odwiedzana.
Problem dotyczy jedynie tego, że znajduje się ona na starej części cmentarza pośród opuszczonych i zaniedbanych grobów i stanowi jakoby przeszkodę w jego likwidacji (chyba tylko my rościmy do tego pretensje) i dlatego też ksiądz dokonał szeregu oszustw, by dopiąć swego - rozebrał pomnik i spowodował, że mogiła wyglądała na opuszczoną, kłamał, gdy był pytany o to, co stało się z płytami, sfałszował księgi ewidencyjne, przejął na własność opłaty cmentarne, nie poinformował krewnych o planach ekshumacji szczątków i zaplanował budowę parkingu bez uzgodnień urzędowych i nie na swoim terenie i prawdopodobnie na własną korzyść.
Jaki tego efekt? Możemy złożyć szczątki Elbiego i jego mamy w grobie dziadków, ale na własny koszt i wpłacając do kasy cmentarnej "co łaska". A ksiądz? Wyszedł z sali rozpraw z chytrym uśmiechem na tłustej twarzy i pełen zadowolenia...             

niedziela, 14 października 2018

560. Bez pamięci

Chciałbym oznajmić, że żyję...
Ostatnio rzadko tu zaglądam. Naprawdę nie mam kiedy. Nie mam też weny do pisania. W pracy ciągnę maratony nawet po 12 dni (to już mój drugi taki maraton z rzędu). Mogę otwarcie stwierdzić, że ciągłym przebywaniem w pracy zabijam swoją pogłębiającą się samotność.

Jutro będzie dzień pełen stresu. Odbędzie się sprawa w sądzie. Bzyczek jest już w Polsce i będzie na rozprawie. Ja, niestety, nie mogłem pojechać. Ogromnie tego żałuję. Wraz z Bzyczkiem i moją mamą pozwaliśmy do sądu proboszcza parafii, który bez wiedzy i zgody rodzin i bliskich zarządził likwidację starej części cmentarza (starą kaplicę już zburzono). 19 grobów ma być ekshumowanych, a szczątki złożone w jednej urnie. Nie potrafię sobie tego wyobrazić, by mogiłka Elbiego i cioci Lucyny została unicestwiona. Najgorsze jest jednak to, że w miejscu starej części cmentarza powstać ma jakiś parking zarządzany oczywiście przez parafię i tegoż proboszcza.
W Polsce będę w połowie listopada i, niezależnie od jutrzejszych decyzji, na pewno wybiorę się na spotkanie z księdzem proboszczem.          

sobota, 1 września 2018

559. Powroty bywają dość trudne

Po tak długiej przerwie w blogowaniu naprawdę nie wiem, co mógłbym napisać... Nie zaglądałem tu od ponad miesiąca - mam zaległości w czytaniu innych blogów, zaległości w prowadzeniu swego bloga, zaległości w wielu innych dziedzinach życia.
Zatem jak wygląda moje życie od zarania tego roku? Praca na dwóch etatach i różne wyjazdy. Ciągle mnie gdzieś nosi. W czerwcu była Hiszpania, całkiem niedawno wróciłem z BH (tak, tak! Byłem tam całych 8 dni!), w nocy z niedzieli na poniedziałek wyjeżdżam na tydzień do Polski, a w połowie listopada czeka mnie kolejny wyjazd za ocean...
Dziś rano złapałem się za głowę, gdy uświadomiłem sobie, że mamy 1. września... Mam wrażenie, że mój czas zaczął się kurczyć w zatrważającym tempie, dni prześcigają się w jakimś dziwnym wyścigu szczurów tylko po to, by przybliżyć nieokreśloność... Czasami mnie to przeraża!
Przeraża mnie nie tylko upływ czasu, ale także to, że nie mam go zbyt wiele dla siebie samego. Zapomniałem o sobie i o swoich potrzebach, bo ciągle jestem dla innych - dla rezydentów, z którymi przebywam całymi dniami, dla koleżanek z pracy, którym staram się w czymś doradzić (czemu wszyscy przychodzą do mnie?), dla jednego i drugiego szefa, z którymi dość dobrą trzymam sztamę.
Tak, jestem dla innych, nie dla siebie... Po części o sobie zapomniałem... Zawsze staram się znaleźć trochę czasu dla nowej książki lub dla ulubionych kawałków na mojej mp3, ale zdecydowanie brakuje go dla ciała... Jeszcze przed wyjazdem do BH "wymacałem" u siebie guza... Po lewej stronie dolnej partii brzucha, tuż przy kości biodrowej. Nieco większy niż duże ziarno bobu. Nie mam pojęcia co to jest. W przyszłym tygodniu pójdę do lekarza, może będzie trzeba od razu zrobić USG, gdyż po powrocie do UK będę zawalony robotą aż po czubki uszu i na pewno nie znajdę wolnego dnia, by chodzić po lekarzach (niestety, takie są realia pracy na emigracji).
Dziś wieczorem idę na ostatnią nocną zmianę przed wyjazdem do Polski i już wiem, że będzie zajob totalny (szef dwa razy do mnie dzwonił, by się upewnić, że pamiętam o swojej zmianie). Zawsze tak mam, że ostatnia zmiana przed urlopem jest najcięższa - do domu wracam na kolanach... Dam radę.

Jakiś czas temu skończyłem czytać gejowską trylogię o AIDS. Muszę przyznać, że powieść ta mnie dobiła. Dla mnie najbardziej tragiczną postacią jest postać Benjamina. To urzekający i sympatyczny chłopak, który musiał dokonać straszliwego wyboru między być i żyć w zgodzie z własną rodziną a kochaniem swojego chłopaka. Bardzo go lubię.
 
    

niedziela, 8 lipca 2018

558. Na ścieżkach Andaluzji

W miniony poniedziałek wróciliśmy z Hiszpanii. Było naprawdę dobrze! To był ambitny wyjazd. Zrealizowaliśmy 99% z tego, co było w planach (nie weszliśmy jedynie do Pałacu Piłata w Sewilli). Pogoda dopisała (w Granadzie było prawie 46 stopni, natomiast w Kordobie zaskoczył nas kapuśniaczek). Nie było żadnych problemów z zakwaterowaniem ani z przejazdami pomiędzy miastami (przemieszczaliśmy się ALSĄ, jedynie z Sewilli do Malagi wracaliśmy pociągiem). Jedynym minusem całej wyprawy do Andaluzji było to, że czas uciekł nam zbyt szybko i trzeba było wracać do szarej rzeczywistości.

1. Malaga - piękne miasto na południowym wybrzeżu Hiszpanii. Punktem obowiązkowym dla każdego aktywnego turysty jest wspinaczka na wzgórze do twierdzy Gibralfaro oraz zwiedzanie arabskiej Alcazaby. W centrum miasta znajduje się przepiękny park z egzotyczną roślinnością, fontannami, sadzawkami i ławeczkami, na których można wytchnąć od upału.

Widok na Alcazabę od strony portu

Jeden z wielu arabskich dziedzińców w Alcazabie 

Katedra w Maladze
2. Granada - to był dla nas najcięższy dzień. Ranny przejazd z Malagi, odszukanie hotelu i prawie natychmiastowe udanie się do Alhambry, gdyż bilety mieliśmy na konkretną godzinę (zakupiliśmy je online tydzień wcześniej i, jak wynikało z wszelkich informacji, nie wolno było się spóźnić, gdyż wejściówki przepadały i mogły wystąpić problemy z zakupem nowych, gdyż do Pałacu Nasrydów każdego dnia wpuszczana jest konkretna ilość turystów). Do tego nie mogliśmy dopuścić, gdyż Alhambra tego dnia była głównym punktem programu.
Alhambrę zwiedziliśmy w czasie 5,5 godz. w potwornym upale - prawie 46 stopni. Niemożliwością było chodzenie po otwartym terenie, dlatego też schronienia szukaliśmy w miejscach zacienionych. Gdy weszliśmy do Pałacu Nasrydów, nie było z nami zbyt wielu turystów, dlatego też udało się nam zrobić piękne zdjęcia Fontanny z Lwami.
Fontanna z Lwami w Pałacu Nasrydów

Wytchnienie na dziedzińcu Pałacu Nasrydów

Ogrody Generalife w Alhambrze

Ogrody Generalife
3. Kordoba - to niezbyt duże miasteczko nad rzeką Gwadalkiwir. Nad dachami starówki wznosi się katedra oraz wieża, która kiedyś była minaretem. Wokół katedry stoi ogromny arabski meczet z 856 (tak podają przewodniki) kolumnami połączonymi podwójnymi łukami. To Mezquita. Jest ona symbolem miasta i miejscem, do którego przybywają tysiące turystów. Jadąc do Kordoby, obwiałem się właśnie tego, iż nie zobaczymy majestatu Mezquity właśnie przez tłumy ludzi. Jednak udało nam się, gdyż prócz nas, było tam może około 35 osób (podobne obawy miałem przed wejściem do Alhambry). Zwiedzając to urocze miasteczko warto zgubić się w wąskich uliczkach Dzielnicy Żydowskiej.
Most rzymski nad Gwadalkiwirem i katedra

Zewnętrzna fasada Mezquity
Mezquita i jej 856 kolumn
Łuki i kolumny wnętrza Mezquity
Alcazar Królewski w Kordobie
4. Sewilla - to stolica Andaluzji. Miasto oferuje wiele ciekawych miejsc do zwiedzania: katedrę i przylegającą doń Giraldę (wieżę), Alcazar Królewski z pięknymi ogrodami, Plac Hiszpański wraz Parkiem Marii Luizy oraz wiele, wiele innych. Dobrze się stało, że Alcazar zwiedziliśmy zaraz pierwszego dnia, tuż po przybyciu do Sewilli, gdyż, ku naszemu pozytywnemu zaskoczeniu, był to duży obiekt i przejście większości zakamarków i ogrodowych alejek zajęło sporo czasu. Ale warto było! W katedrze znajduje się monumentalny grobowiec Krzysztofa Kolumba oraz ogromny ołtarz - 28 metrów powierzchni, 18 m. szerokości oraz 3 tony złota w misternym zdobnictwie. Prawdziwe dzieło sztuki! Następnie przeszliśmy na Plac Hiszpański, zobaczyliśmy Park Marii Luizy i mijając niektóre miejsca wróciliśmy w okolice Alameda de Hercules, gdzie znajdował się nasz hotel.

Zachmurzone niebo nad Placem Hiszpańskim

Alcazar Królewski w Sewilli

Katedra w Sewilli

Grobowiec Krzysztofa Kolumba