czwartek, 26 grudnia 2019

613. Tak całkiem inaczej

W tym roku święta były bardzo skromne. Nie było żadnych ozdób, wieńców, choinek, dekoracji, świątecznych potraw, gości, prezentów nawet nie było. Dosłownie wszystko odbyło się w szalonym pędzie - ogólne porządki, zakupy, ogarnięcie siebie i otoczenia. Pomimo tych braków było bardzo domowo i przytulnie.
Do domu dotarliśmy w sobotę późnym wieczorem. Umęczeni długą i trudną podróżą praktycznie od razu poszliśmy spać. Trudno jest się odnaleźć w nowych warunkach! Na Wigilię udało się przygotować jedynie owocowy chłodnik i risotto z owocami morza oraz zestawy warzyw i owoców (nie było czasu na wieksze zakupy i gotowanie). W sumie całe święta spędziliśmy przed telewizorem - stare i wręcz kultowe hity z lat 90-tych XX wieku leciały jeden po drugim. Kto pamięta takie fimy jak Crittersi, Gremliny, Wężoidy czy Goonies?? Zaczęliśmy też oglądać od początku Z Archiwum X (jakoś nie podoba mi się pierwszy sezon, jest nudny), a w środku nocy, gdy już przysypiałem na kanapie, Bzyczek zaserwował mój ulubiony thriller - Milczenie owiec
Na razie się oswajam. Ze wszystkim. Nie potrwa to i tak zbyt długo, bo wkrótce i tak czeka nas przeprowadzka. Nowe miejsce i nowe wyzwania!   

niedziela, 8 grudnia 2019

612. Stare śmieci prawdę ci powiedzą

Z nieokreślonych powodów, chyba nawet całkiem przypadkowo, wszedłem wczoraj wieczorem na swój stary blog. Przeglądałem zdjęcia, czytałem wpisy, komentarze pod nimi (tak! miałem komentarze, nawet po kilkanaście pod wpisem) i słuchałem zamieszczonej na stronie muzyki. Czytając swoje dawne notatki, raz po raz z niedowierzania kręciłem głową lub wybuchałem śmiechem. Potrafiłem żartować i płatać figle! Kiedyś byłem całkiem inny! I język, którym się wtedy wypowiadałem, był też inny, nie umiem znaleźć odpowiedniego słowa, nie wiem - może bardziej śmiały, bezpośredni, pełen emocji, bardziej przystępny...
Chyba najbardziej uderzył mnie jeden fakt, wynikający ze starych zapisków: odbiór świata był wówczas znacznie łatwiejszy niż teraz, łatwiej interpretowałem ludzi i ich zachowania. Mogę zaryzykować, twierdząc, że im większą ma się wiedzę i doświadczenie życiowe, tym jednoznaczny odbiór świata i ludzi staje się bardzo skomplikowany, nawet wręcz niemożliwy. To jakiś paradoks, bo logicznie na to patrząc - powinno być łatwiej...
Trudno jest mi to ocenić, ale wiele lat temu całkiem inaczej postrzegałem samego siebie. Chyba byłem łatwiejszy w obejściu niż teraz.
Czy ja się aż tak bardzo zmieniłem?     

sobota, 30 listopada 2019

611. Chłopięce zabawy

Ślady, które prowadzą donikąd

Zaczęliśmy drugą klasę liceum. Ku skrytej radości babci nie przenieśliśmy się do Wrocławia. Rowery zostawialiśmy na stacji kolejowej i do szkoły jeździliśmy pociągiem. Czasami było ciężko, szczególnie zimą, gdyż drogi zasypane były śniegiem, ale dzięki uprzejmości ciotki z miasta, mogliśmy u niej nocować w czasie prawdziwego kryzysu komunikacyjnego.
Tamtego września, jak zawsze, wracaliśmy krótszą drogą przez las. Prowadząc rowery piaszczystą ścieżką, minęliśmy kapliczkę i zaniedbane gospodarstwo starego mleczarza. Z daleka dostrzegliśmy naszego przyjaciela, Marcina Gawęckiego. Zwrócony plecami do nas, stał okrakiem na swojej motorynce i dziwnie wymachiwał rękoma. Docierały do nas odgłosy kłótni i wyzwisk. Staszek wsadził palce do ust i potężnie gwizdnął. Marcin nie zareagował. Zatrzymaliśmy się tuż przy nim.
Był zdenerwowany, pot strużkami spływał po jego skroniach, a czerwone wykwity pokrywały jego szyję i policzki. Kłócił się z miejscowym obdartusem, który chwiał się przy płocie, tuż obok wejścia do sklepu. "Serwus", przywitał się Stachu i po chwili zwrócił wzrok w stronę menela. "Co jest?", zapytał. Marcin, sapiąc i odgarniając drżącą ręką włosy z czoła, zaczął opowiadać krótkimi zdaniami. "Gadałem z Natalką w sklepie i przyszedł ten dziadyga... Wódki chciał... Natalka mu nie dała, to zaczął ją wyzywać... a potem pchnął mnie do ściany i sierp mi na szyi położył... powiedział, że zarżnie mnie jak świniaka, jeśli jeszcze raz mu będę jabłka podbierał..." "A Natalia jest w sklepie?", zapytałem i oparłem rower o barierkę mostu. "Nie ma jej. Poleciała po ojca, bo...", Marcin nie skończył mówić, gdyż dziad, trzymając sierp w ręku i kląc siarczyście ruszył w naszą stronę. "Trzeba po sołtysa jechać", syknął Stachu i czem prędzej oddaliliśmy się.

Bano się we wsi starego Jurczyka. Po domach i gospodarstwach krążyły różne o nim legendy i opowieści. Nawet najstarsi mieszkańcy wsi nie wiedzieli skąd przybył i jak jest stary. Mówiono, że ma już ponad sto lat, a to, że żyje tak długo, to wynik tego, że jadł ciała zmarłych ludzi. Dawno temu pracował jako grabarz na starym cmentarzu, kopał groby, a potem, gdy ksiądz i żałobnicy odchodzili, otwierał trumny, ściągał z trupów lepsze ubrania i, zanim je zakopał, ponoć obgryzał im ręce. Nawet swojej zmarłej żonie sam dół wykopał i nie uronił ani jednej łzy, gdy zasypywał truchło mokrym piachem.
Stara Jurczykowa zmarła wiele, wiele lat przed naszymi narodzinami. Rozcięła kciuk na płocie, na zardzewiałym gwoździu. Najpierw wdało się zakażenie, a potem gangrena. Kobieta, nie chcąc iść do szpitala, pobiegła do stajni i tam na pieńku odrąbała siekierą psujący się palec. Żyła po tym jeszcze chyba z pół roku. Zmarła nagle. Upadła w ogrodzie i już się nie podniosła.
Jurczyk w jakiś czas potem do chałupy sprowadził bezdzietną babę z wioski zza lasu. Starą Kordaszewską pamiętam jak przez mgłę. Mówiono, że jest wiedźmą i potrafi rzucać złe uroki na ludzi oraz na zwierzęta. Na placu kościelnym kobiety, widząc ją, wpychały swoje pociechy pod fartuchy, a gdy czasami przychodziła na nasze podwórko, babcia zamykała nas przed nią w stodole lub na strychu. Tamtej strasznej wiosny starą Kordaszewską obwiniono o to, że rzuciła urok na naszego Jacusia i dlatego utonął w Odrze. Gdy umarła, nad jej trumną stali tylko ksiądz proboszcz, kościelny i stary Jurczyk.

We wsi dość długo plotkowano o awanturze w sklepie, sprawa zaogniła się, gdy przyszli tam ojciec i bracia Natalii, by przegonić dziada. Niestety, nic to nie dało, gdyż następnego dnia znów kręcił się w pobliżu i szukał gnojów, którzy mu sierp zabrali.
W tym właśnie czasie stało się we wsi coś, czego nikt nie potrafił logicznie wytłumaczyć. Ludzie zaczęli deskami zabijać okna, spuszczali psy z łańcuchów i podwójnie ryglowali drzwi domów. Doszło nawet do próby linczu na starym Jurczyku, gdyż głównie jego obwiniono, lecz w jego obronie stanął ksiądz proboszcz, a on sam udowodnił, że z tym, co się stało, nie ma nic wspólnego i sprawa nigdy nie została wyjaśniona.
W jakieś dwa tygodnie później w rowie, daleko za chałupą starego Jurczyka, znaleziono trupa z poderżniętym gardłem. Ofiarą był niedorozwinięty chłopak z sąsiedniej wsi. Obok ciała leżał zakrwawiony sierp. Stwierdzono, że jest to ten sam sierp, którego poszukiwał stary dziadyga. Drugim dowodem przeciwko Jurczykowi była torba pełna jabłek, znaleziona niedaleko zabitego, które to ofiara miała zebrać w jego ogrodzie. Sołtys wraz z komisją przyszli do chałupy Jurczyka, by go aresztować, ale ten wyciągnął spod stołu sierp i oznajmił, że zgubił go za domem. Wytłumaczył się także w sprawie jabłek oraz ataku na Marcina w sklepie. Stwierdził, że wszystkie jabłka wyglądają podobnie i tamte nie pochodzą z jego sadu, a małego Gawęckiego tylko straszył po pijaku. Przeprowadzone śledztwo nie dało żadnych rezultatów. Jurczyk był wolny, lecz i tak wszyscy mieszkańcy wsi twierdzili, że to on zarżnął chłopaka na polu.

Ponoć stary Jurczyk ciągle żyje...          

środa, 27 listopada 2019

610. Czy cuda się zdarzają??

Niecierpliwie czekam na rozwiązanie jednej sprawy, w którą wplątałem się z własnej winy i ciekawości zarazem. Z jednej strony straciłem nadzieję na pozytywne jej rozwiązanie, z drugiej strony tli się jeszcze we mnie maleńki płomyczek nadziei. Aktualnie znajduję się między młotem a kowadłem. Poniedziałek. Poniedziałek o wszystkim przesądzi.

Błękitnooki naciska, bym pakował walizki i jechał do niego. Zaparł się jak chyba jeszcze nigdy. Złości się i klnie pod nosem, gdy tłumaczę mu, że to nie jest takie proste. Powiedział, że przyjedzie i skopie mi tyłek, a w czasie, gdy będę beczał w kącie, sam spakuje moje graty...

Minął już tydzień, jak odszedłem z pracy. Kontakt mam tylko z Carlosem, poza tym ani jedna osoba, która nazywała się "moim przyjacielem" do mnie nie napisała ani nie zadzwoniła. Nikt nie zapytał, jak się mam, ani nawet o to, co w ogóle się stało. Potwierdziło się to, o czym pisałem w jednym z poprzednich postów. Już mnie to kompletnie nie obchodzi.

Z Carlosem spotkałem się w miniony piątek. Sporo rozmawialiśmy o tym, co się stało - machnął ręką i spokojnie oznajmił: "Za tydzień nie będą pamiętać twojego imienia i tego, że tam pracowałeś. Pamiętaj, z ludzką zawiścią nie wygrasz. Zniszczą cię małymi kroczkami, bo nie jesteś Anglikiem, a jesteś lepszy od nich!" Teraz wiem, że sam popełniłem poważny błąd, bo niepotrzebnie pokazałem im, że potrafię zrobić wiele rzeczy i właśnie to obróciło się przeciwko mnie.

czwartek, 21 listopada 2019

609. Fałszywy uśmiech Anglika

Jestem przekonany, że to, co się wczoraj wydarzyło, uszczęśliwiło wielu ludzi. Pewnie spadł im kamień z serca i teraz wolną ręką mogą rozsiewać wokół siebie fałsz i obłudę.
Wielu ludzi w mojej, byłej już, pracy nienawidziło mnie jak wściekłego psa. Dlaczego? Za prawdę, którą potrafiłem wywalić im prosto w twarz. Nie potrafię być fałszywy tak jak inni, z jednej strony uśmiechać się, głaskać po głowie i przymilać, a drugiej strony, za plecami, dzierżyć nóż. Nie umiem tak! Jeśli kogoś nie lubię lub nie akceptuję, wyrażam to na zewnątrz, daję mu delikatnie znać, że nie ciągnie mnie do jego towarzystwa i staram się go unikać, a Anglicy odbierają to jako bycie bezczelnym, aroganckim i jako atak na ich osobę (nieważne jest, czy go lubisz, czy nie, musisz być dla niego miły i kulturalny).
Ale słowa są tylko słowami, dużo ważniejsza jest mowa ciała i mimika twarzy - one mówią więcej niż potok słów. Nie potrafię przymilać się i rozmawiać z kimś, skoro wiem, że w myślach ten ktoś chętnie oblałby mnie wrzątkiem i posypał solą. Po prostu nie wchodzę w dyskusję i odchodzę bez słowa. A Anglicy tego nie rozumieją, bo z nimi trzeba rozmawiać i się uśmiechać.
Ale żeby to jeszcze był jakiś dialog na poziomie, to można przywdziać maskę i grać rolę. Z nimi nie ma o czym rozmawiać! Nie mają pojęcia o świecie, kulturze, historii, literaturze, filozofii, filmie, muzyce itd., itp. Zapytać Anglika o prosty fakt z historii jego kraju to wsadzić kij w mrowisko - wybałusza oczy i nie wie, o co chodzi - nie potrafią wymienić tytułów dramatów Szekspira czy powieści Dickensa, nie wiedzą, kto to jest Oscar Wilde lub Virginia Woolf lub Hitchcock. Nie wiem, być może w dużych miastach jest lepiej, ale tutaj, gdzie jestem, to tragedia.
Rozmowa między Anglikami polega na obgadywaniu innych - rezydentów, menadżerów, innych pracowników lub ludzi, o których istnieniu nie mam pojęcia, albo na wypytywaniu o sprawy prywatne i rodzinne. Jedna pani przez dość długi okres próbowała wyciągnąć ode mnie pewne informacje. Chciała wiedzieć, dlaczego jestem singlem, a fakt, że noszę obrączkę, wywołał lawinę pytań: ile mam dzieci, a gdzie jest żona, a może mam męża? Szczególnie ta ostatnia kwestia interesowała ją najbardziej. Nawet w przeddzień jej odejścia z pracy, nie wyjawiłem prawdy. Uśmiechnąłem się do niej i milczałem. Kiedyś gdzieś wpadła mi w oko sentencja (parafrazuję): "Wielu ludzi tylko udaje twoich przyjaciół - tak naprawdę są oni tylko ciekawi twojego życia".
Co się stało wczoraj... Spóźniłem się do pracy - 17 minut. Nie przyjechał autobus o 6.45, więc czekałem na ten o 7.05, ale ten też się nie pojawił. Przyjechał dopiero ten o 7.30 i byłem spóźniony. Awantura na trzy fajery. W przypływie ataku wygarnąłem szefowi, że on praktycznie każdego dnia się spóźnia po 15, 20, 25 minut i wszystko jest w porządku. Prawda w oczy kole! Nie wolno Anglikowi mówić prawdy prosto w twarz!! Trzeba być miłym i zarazem fałszywym, i do tego się uśmiechać! Poszedłem do głównej menadżerki, powiedziałem, co się stało i że nie chcę już tu pracować. Zabrałem swoje rzeczy i wyszedłem.
Jak na razie nikt do mnie nie dzwonił, nikt o nic się nie pytał. Pewnie wkrótce dostanę list z informacją o dyscyplinarnym zwolnieniu.

poniedziałek, 18 listopada 2019

608. Złe gejuchy nigdy nie stoją w kątach

Przez ostatnie pół roku, może nieco dłużej, narasta we mnie frustracja. Małymi kroczkami gromadzi się w mojej głowie negatywne nastawienie i notorycznie odrzucam obmyślone dobre rozwiązania. Czuje, że wkrótce wybuchnę i dojdzie do karkołomnej awantury lub spakuję swoje manatki i po prostu wyjdę. Jak na razie milczę, kiwam głową i tylko wypowiadam, zresztą nudne już: "aha", "aaa", "ooo", "uuu"... Nic innego nie jestem w stanie wymyślić...
Czuję wzrastający we mnie wstręt do otaczających mnie ludzi (nie wszystkich, ale do większości). Odpycha mnie od przebywania w tym samym pomieszczeniu z ludźmi, z którymi pracuję, szczególnie Anglików - fałszywych, leniwych, tępych, ograniczonych, niesprawiedliwych, nielogicznych, po prostu głupich w każdym calu.

Od kilku miesięcy czekam na odpowiedź od głównych menadżerek, kiedy będę mógł wrócić do pracy z rezydentami. Z powodu braku personelu "wyrzucono" mnie do kuchni. Powiedziano mi, że to tylko chwilowe. Ta chwila trwa już bardzo długo. Gdy pytam, słyszę tylko: "nie wiem" lub "nie pytałam" i rozmowa się kończy. Co ciekawe, przez cały ten czas przyjmują do pracy nowych ludzi (jeśli się nie mylę, jest to 8 nowych osób, same dzieciaki w wieku 18-21 lat). Pytałem, czy mogę przejść na nocki, skoro nie ma miejsca dla mnie na dziennych zmianach. Oficjalnej odpowiedzi nie ma do tej pory. Działa jedynie poczta pantoflowa - nie chcą "oddać" mi mojego poprzedniego stanowiska, gdyż praca na piętrach jest dla mnie zbyt łatwa (!!), a oni potrzebują hardworkera w kuchni. Uważają, że skoro daję sobie radę, to mam jebać każdego dnia jak koń na roli, za to inni mogą wykonywać lżejszą pracę. Ja nie mogę - Anglicy tak (nawet nie chcą słyszeć, by pomóc cokolwiek).

Wśród tych nowoprzyjętych praktycznie są same gejuchy (dwóch to prawdziwa masakra). Wstyd mi za nich! Ich zachowanie woła o pomstę do nieba! Bezczelni, aroganccy, fałszywi, obłudni, do tego kłamcy i lenie. Jednemu łopatą z pyska makijaż zeskrobywać można, drugi macha rączkami jak motylek i zawsze stoi z rozdziawionymi ustami jak małe dziecko. A jak się rządzą! Rozkazują i w kącie stawiają. Obaj patrzą na mnie jak na mordercę, nigdy nie odpowiadają na "Dzień dobry" (teraz mijam ich bez słowa). Szczególnie Motyl spogląda na mnie spod byka. Raz mu prychnąłem prosto w twarz, bo potraktował mnie jak swojego służącego - machnął do mnie ręką w specyficzny sposób "możesz już odejść" i z głupią miną powiedział: "Idź już. Mam już wszystko". Jeszcze raz coś takiego zrobi, a puszczę mu taką petardę, że pieluchę sobie będzie musiał zmieniać. Pamiętam jedną sytuację, to był szczyt bezczelności i arogancji. Motyl zadzwonił do kuchni i coś zamówił dla rezydenta. Przyszedł po kilku minutach, a że to nie było jeszcze gotowe, syknął do szefa: "Dlaczego nie robisz tego od razu, jak do ciebie mówię?!" Widziałem, jak szefowi twarz stężała, zapowietrzył się i chyba go totalnie zatkało, bo nie odezwał się ani jednym słowem.

Większość tych nowych się tak zachowuje. Wyszedłem jednego dnia na fajkę. Siedział Motyl i jakieś dwie wymalowane dziewczyny. Obgadywali rezydentów i starszych stażem pracowników (między innymi Lisę, którą ja sam bardzo lubię i poważam): bo jedna rezydentka jest taka i taka, inna jeszcze gorsza, a tamten rezydent to i tamto, bo Lisa to i to, bo ona jest głupia, bo Lisa to i tamto... W ogóle się nie przejmowali, że wszystko słyszałem. Zgasiłem papierosa i bez słowa odszedłem. Potem doszły do mnie słuchy, że byłem wobec nich bezczelny, bo nie chciałem z nimi rozmawiać i nie powiedziałem do nich "see you later"... Z trzecim gejuchem, pracującym na 1. piętrze, ściąłem się z innego powodu. Gościu, który zaczął pracę dwa tygodnie wcześniej (ja pracuję ponad dwa lata), próbował mnie pouczać i ustawiać według własnego widzimisię. Znam imiona wszystkich rezydentów i pamiętam, co kto lubi i co należy zrobić. Jak każdego dnia dałem czerwony talerz i kubek Helen, która ma zaawansowaną demencję, a gościu zabrał je ze stołu i schował do szafki. Syknął do mnie, że on wie lepiej niż ja, co trzeba robić, bo on jest "carer", a ja nie! Helen obiadu nie ruszyła, bo nie umiała odróżnić białego talerza od białej serwety na stole.

Chyba jeszcze nigdy donosicielstwo nie było na tak wysokim poziomie jak teraz. Z tego, co słyszałem, raporty pisane są każdego dnia. Jeden donosi na drugiego, a są to tak błahe sprawy, że śmiać się chce (na mnie też napisano już kilka). Odnoszę wrażenie, że donosiciele każdego dnia czekają na błąd swojego kolegi lub koleżanki, tylko po to by mogli napisać na nich raport i pójść do menadżerki i pokazać, jak wspaniałymi są pracownikami. Tragedia!! Ich dwulicowość przerasta wszystko - z jednej strony uśmiechają się i ciągle pytają: "How are you today?", ale gdy się odejdzie, wieszają ostatnie psy i potrafiliby utopić w łyżce wody. Padło nawet hasło, by Brexit nastąpił szybciej, bo my, imigranci, zabieramy miejsca pracy prawdziwym Anglikom...

W kuchni nie jest lepiej. Być może nie ma donosicielstwa, ale za to jest lenistwo, zawiść, zazdrość i niesprawiedliwość. Są lepsi (Anglicy) i ci gorsi (ja i Carlos), ale to już inna historia...

Ostatnio nie ukrywam tego, że chciałbym wrócić na stałe do Polski. Zastanawiam się nad tym na poważnie. Ale czy w tej Polsce będzie lepiej? Mogę trafić z deszczu pod rynnę...

piątek, 8 listopada 2019

czwartek, 7 listopada 2019

606. Małe tęsknoty

Jutro w nocy jadę do Polski. W domu już czeka na mnie Bzyczek. W sobotę odbierze mnie z Katowic. Spędzimy razem pięć dni. Jest tyle do opowiadania. Zakopiemy się pewnie pod kocem z kubkami gorącej herbaty i będziemy gadać aż nie padniemy. Mam dla niego prezent z Australii. Mam nadzieję, że mu się spodoba... 

środa, 6 listopada 2019

605. Kilka wspomnień z wyprawy na koniec świata cz.3.

Samolot linii AirAsiaX na płycie lotniska w Sydney
Po 9 godzinach podróży mój samolot wylądował na lotnisku KLIA2 w Kuala Lumpur. Jak w poprzednich przypadkach odprawa celna i paszportowa błyskawiczne.
Podczas wyjazdów zawsze staram się trzymać założonego wcześniej planu, lecz tutaj zdarzyło mi się po raz pierwszy zmienić zdanie - do centrum pojechałem metrem, a nie autobusem, jak zakładałem to wcześniej. Na Sentral Station KL trzeba było przesiąść się na inną linię i dotrzeć do KLCC. Po kilku stacjach znalazłem się w samym sercu stolicy Malezji. Ruchomymi schodami wyjechałem na górę i stanąłem twarzą w twarz z symbolem miasta - Petronas Towers. Tuż obok wież znajdował się mój hotel. Zameldowałem się i udałem do pokoju. Było kilka minut przed szóstą rano.
Mój hotel w centrum miasta
Zwiedzanie miasta zacząłem dopiero w porze obiadowej (trzeba było odespać poprzedni dzień w Sydney i całonocną podróż) oczywiście od spaceru do Parku KLCC i wież Petronas. Moja przechadzka nie trwała nawet godziny, gdyż nad centrum nadciągnęły chmury i zaczęło lać, i nie była to zwykła ulewa, ale prawdziwa burza tropikalna z hektolitrami deszczu i potężnymi grzmotami. Do hotelu wróciłem przemoczony do ostatniej suchej nitki.
Petronas Towers tuż przed burzą
Drugiego dnia wyruszyłem wcześnie rano i dzięki temu udało mi się zobaczyć kilka ciekawych miejsc: obszedłem cały Ogród Botaniczny w Perdana Lake Gardens, National Mosque oraz w Chinatown odwiedziłem dwie świątynie: Sin Sze Si Ya oraz Sri Mahamariamman. Nie udało się zobaczyć niczego więcej, gdyż w czasie, gdy łaziłem po ogrodzie botanicznym, rozpętała się kolejna burza i ponownie doszczętnie mnie zlało.
Kesinai trees w Ogrodzie Botanicznym
Kesinai tree
Ogród Botaniczny jest przepiękny, ale posiada jedną wadę: brak konkretnych i logicznych oznaczeń. Wielokrotnie zdarzyło mi się, że wracałem w to samo miejsce, pomimo że schodziłem w inną ścieżkę, dróżki splatały się i łączyły ze sobą w chyba tylko im znany sposób. Sporo czasu straciłem także na poszukiwaniach konkretnych miejsc, np. mapa wskazuje, że tu powinna być oranżeria, ale realnie w tym miejscu jest park egzotycznych motyli, mapa mówi, że tutaj powinien być ogród hibiskusów i orchidei, ale w realu jest tam wybieg dla jeleni, itd., itd.
Trzeciego dnia udałem się do Batu Caves. Niesamowite miejsce! Hinduska świątynia w naturalnej grocie. Wchodzi się do niej po gigantycznych schodach, a wspinaczka po nich w malezyjskim klimacie staje się sporym wyzwaniem. I wszędzie pełno małp (są mniejsze niż te w Indiach lub Nepalu), radzę ich nie zaczepiać.
Batu Caves
Batu Caves
Po powrocie do hotelu trzeba było przygotować się do kolejnej podróży, tym razem już w ostatnie zaplanowane miejsce - Bandar Seri Begawan, stolica Brunei na wyspie Borneo.
Petronas Towers nocą
5. Bandar Seri Begawan, Brunei

To był bardzo krótki pobyt, bo zaledwie jednodniowy. Jednak zanim wszedłem na pokład samolotu, zderzyłem się z gigantycznym lotniskiem KLIA1. Teraz, jak wspominam swoje perypetie na tym lotnisku to się uśmiecham, ale wtedy wcale nie było mi do śmiechu (o tym lotnisku pisałem w poście nr 599). Okazało się, że terminal M, z którego miałem lecieć, w ogóle nie istnieje! Zamiast niego jest stanowisko M, ale ono nie obsługuje linii Royal Brunei. Dopiero po jakimś czasie błądzenia i łażenia w kółko znalazłem stanowisko G i operatora moich linii lotniczych. Nadałem plecak i rozpocząłem drugi etap poszukiwań - trzeba było dotrzeć do budynku satelitarnego X i odnaleźć bramkę... Nie jestem w stanie policzyć wszystkich "kurwa mać", które wyleciały spod mojego nosa zanim nie usiadłem na ławce przy odpowiedniej bramce...
Samolot linii Royal Brunei do Bandar Seri Begawan na płycie lotniska KLIA1
Wyspy Riau na Morzu Południowochińskim
Gdzieś nad Morzem Południowochińskim
Ponad dwugodzinny lot na Borneo... przespałem. Bez problemów przeszedłem przez odprawy i wyszedłem na zewnątrz lotniska (jest ono bardzo małe) wprost w tropikalny równikowy klimat... Powietrze było parne i gorące, dosłownie po 15 minutach byłem mokry jak szczur. Podjechał busik jak z czasów głębokiej komuny, skrzypiący i ledwo trzymający się na kołach klekot, bez drzwi i większości okien. W środku kierowca, pani biletowa (zapewne jego żona), kobieta w średnim wieku i dwie młode. Nikt nie mówił po angielsku! Tylko malajski! Pokazałem zdjęcie i adres mojego hotelu. Najpierw coś gadali między sobą, a potem kiwnięciem ręki "zaprosili" mnie do środka. Byłem pewien, że pojedziemy główną drogą wprost do miasta, ale gdzie tam! Kierowca zjechał z szosy na udeptaną ścieżkę i tym klekotem przez prawie 40 minut przedzierał się przez dżunglę po usianej dziurami i zalanej błotem drodze, jakby wcześniej biegło tam kilka tysięcy słoni! Dojechaliśmy do zniszczonych zabudowań, coś na kształt małego rynku starego miasteczka. Wszyscy z busa wysiedli, ja zostałem... Kierowca kiwa mi ręką, ze trzeba wysiadać... "Przecież to nie jest Bandar Seri Begawan! Kurwa!! Gdzie ja jestem?! Borneo mi się zachciało!", zacząłem kląć pod nosem i wysiadłem z pojazdu. Stałem oniemiały i rozglądałem się dokoła totalnie zszokowany. Dopiero po chwili podeszły do mnie dwie dziewczyny z busika i wskazały mi ręką most w oddali. Zrozumiałem, że tam mam iść.
Do hotelu dotarłem może po 40 minutach marszu w upale, w parnym powietrzu, w kurzu, bez wody do picia, z ciężkim plecakiem, z otartymi od niego ramionami, brudny i umęczony...
Piękny meczet w Bandar Seri Begawan
Meczet w Bandar
Stolica Brunei
Tego pierwszego dnia to wybrałem się na krótką przechadzkę "do centrum miasta". Zobaczyłem główny meczet i pospacerowałem po Bandar. Tak naprawdę to poza meczetem nic ciekawego tam nie ma. Najlepiej to było drugiego dnia! Wyszedłem "do miasta" jakoś przed południem (wcześniej lało). Dotarłem do "centrum" i stanąłem jak wryty - ani jednego człowieka, nigdzie! Wszystkie ulice puste, wszystkie sklepy zamknięte, normalnie miasto duchów (nawet psa lub kota na żadnej ulicy nie widziałem). Zrobiłem parę zdjęć na dowód, że nie zmyślam i zawróciłem do hotelu, bo zaczęło znów lać (lało do samego wieczora, a potem rozpętała się burza tropikalna z piekielnymi grzmotami i przez nią mój samolot do Londynu był opóźniony prawie 4 godziny)!
Stolica Brunei
Bandar - miasto duchów
Bandar - miasto duchów
Stolica Brunei
W hotelu zapytałem, o co chodzi z tym pustym miastem. Powiedziano mi, że codziennie od 12.00 do 15.00 wszyscy mieszkańcy muszą uczestniczyć w modlitwach w meczecie...
Trasa przelotu do Londynu
Nad Teheranem
Nad Teheranem
Mój ostatni lot do Londynu trwał pełnych 15 godzin. Miałem szczęście, gdyż oba miejsca obok mnie były wolne i można było się przespać lub wygodnie usadowić. Cała podróż od hotelu w Bandar do domu trwała 32 godziny. Londyn przywitał mnie zimnem, wiatrem i deszczem.
Podobało mi się na tej wyprawie, chciałbym w przyszłym roku zorganizować coś podobnego, nawet mam już w głowie zarys dwóch ewentualnych tras. Czy się uda? Nie wiem...
A może jest ktoś zainteresowany, by wybrać się ze mną na taką włóczęgę gdzieś po świecie??
Ameryka Łacińska, czy może Ameryka Południowa?        
    

wtorek, 22 października 2019

604. Kilka wspomnień z wyprawy na koniec świata cz.2.

3. Sydney, Australia

Sydney było głównym celem mojej dalekiej wyprawy.
Samolot Asiana Airlines do Sydney na płycie lotniska w Seulu
Lot z Seulu do Sydney trwał 11 h. 10 min. i był dość niespokojny. Pierwsze turbulencje pojawiły się tuż za Kiusiu, południową wyspą Japonii - rzucało mocno, migały lampki awaryjne, otwierały się luki bagażowe nad fotelami. Drugie turbulencje nastąpiły wcześnie rano, gdy przelatywaliśmy nad Papuą Nową Gwineą i te były dużo silniejsze niż te znad Japonii. Ogólnie to pasażerowie zachowywali się spokojnie, stewardessy wyjaśniały, że w tym rejonie to normalne. Przetrwaliśmy! Przeszedłem przez odprawę paszportową i celną na lotnisku w Sydney i w tak prosty sposób znalazłem się w Australii.

Trasa przelotu
Prawdę mówiąc, trochę byłem spięty przed odprawą, gdyż naczytałem się wcześniej, że granica jest bardzo restrykcyjna - że trzeba się tłumaczyć po co się tu jest, na jak długo, że trzeba rozpakowywać plecak na kontrolach. Nic takiego nie było! Oficer w okienku zeskanował tylko mój paszport, nawet wizy nie sprawdził. Być może było tak, ponieważ po raz pierwszy byłem w Australii. Moja wiza była jedynie sprawdzana w Seulu przy nadaniu bagażu, upewniano się, czy mogę wejść na pokład samolotu lecącego do Sydney. Wszystko było w porządku.
Mój hotel w centrum Sydney
I znów miałem nosa co do lokalizacji hotelu - wszędzie blisko - do Opery i Circular Quay spacerkiem niecałe 10 minut, blisko przystanki i główne miejsca turystyczne.
Pierwsze spotkanie z Operą
Sydney jest niesamowicie malownicze! Nad zatoką góruje Harbour Bridge, budynek sławnej opery oraz wieżowce i apartamentowce rozlokowane dokoła przystani Circular Quay. Tuż za Operą jest wejście do Królewskiego Ogrodu Botanicznego. Dokoła egzotyczna roślinność typowa dla kontynentu australijskiego (tzw. endemity), pełno palm i drzew butelkowych, a na nich stada rozkrzyczanych papug oraz innego ptactwa. W ogrodzie tym czuć jak na dłoni zapach kwiatów oraz wody morskiej. Przepiękne miejsce.
Widok na Operę z Harbour Bridge
Opera nocą
Ogród botaniczny
Drzewo butelkowe w ogrodzie botanicznym
Ogród botaniczny - drzewo butelkowe
Drugim ogrodem, który zaparł mi dech w piersiach, jest Wendy Whiteley Secret Garden. Położony po drugiej stronie zatoki, niedaleko za mini parkiem rozrywki w Lavender Bay. Setki gatunków drzew, krzewów, krzewinek, palm, kwiatów i traw i ogromne paprocie drzewiaste (!!) - to prawdziwy raj. W wąskich przejściach, w nieco mrocznych zaułkach są ukryte ławeczki i stoliki, można na nich przysiąść i podziwiać port, Harbour Bridge i zatokę. Ciszę i spokój tego miejsca przerywa jedynie skrzek papug i śpiew kolorowego ptactwa oraz buszujące w zaroślach indyki.
Secret Garden i widok na most i na zatokę
Indyki w ogrodzie
Paprocie drzewiaste
Gdy schodzimy z Harbour Bridge po przeciwnej stronie zatoki, Secret Garden znajduje się po lewej stronie, natomiast po prawej położona jest dzielnica Kirribilli. Roztacza się stąd widok na serce miasta, czyli Operę, dzielnicę wieżowców oraz na sam most. Dotarłem aż na sam koniec tego wąskiego i długiego niczym palec półwyspu. Spomiędzy domów i wąskich zaułków wyłania się obraz miasta i zatoki.
Widok na miasto z Kirriblli
Panorama na centrum z Kirribilli
Taronga ZOO położone jest dość daleko od centrum. Trzeba płynąć ok. 20 minut promem z Circular Quay. ZOO jest przepięknie położone na wzgórzu nad zatoką, roztacza się stąd panoramiczny widok na dalekie centrum Sydney.
Panorama na miasto
Kangury w ZOO
Paprocie drzewiaste
Ogólnie to trochę byłem rozczarowany, bo nastawiałem się na endemiczną faunę i florę kontynentu, a tu spotkałem typowy przekrój każdego innego ZOO. Z gatunków australijskich było kilka kangurów, koali, emu, dziobaki, kolczatki i wombaty. Warto zobaczyć też smoki z Komodo oraz ogromne żółwie z Galapagos. Bardzo ciekawym doświadczeniem była "wyprawa" na Sumatrę. Najpierw grupa wchodzi do samolotu i leci na Sumatrę. W okienkach pojawiają się widoki na stożki wulkanów, morze, jeziora i nieprzebytą dżunglę. Z samolotu wychodzi się wprost do sumatrzańskiego lasu deszczowego - tropikalna roślinność imituje prawdziwy ekosystem Sumatry (paprocie drzewiaste). Nad głowami latają ptaki, papugi krzyczą gdzieś na palmach, za plecami rozlega się ryk tygrysa... Niesamowite wrażenia!
Na Sumatrze
Na Sumatrze
Sumatrzańskie paprocie drzewiaste
Ogromnym minusem ZOO były grupy rozkrzyczanych dziecisków oraz ich bezczelnych rodziców, którzy czasami gorzej zachowywali się od swych pociech - drą się, przekrzykują, wołają kogoś stojącego po drugiej stronie areny, rozpychają, odpychają innych od szyby czy od siatki tak, by ich dzieci były pierwsze (tu świetna historia - przy wybiegu dla słoni dwie kobiety ustawiły dwoje dzieci tuż przy bramce, brakowało tylko tego, by wsadziły dzieciaki wprost pod słoniowe nogi, w pewnym momencie słonica nabrała wody i chlusnęła nią w te dzieci... Ile było pisku, wrzasku, płaczu i lamentu... Odszedłem stamtąd, bo nie mogłem tego słuchać), rzucają śmieci i odpadki na chodniki...
Smoki z Komodo w Taronga ZOO
Moje oczekiwania w stosunku do egzotycznej fauny i flory spełnione zostały w Wild Life Sydney ZOO oraz w Sea Life Sydney Aquarium. Pierwsze miejsce prezentuje tylko i wyłącznie gatunki australijskie - obok koali, dziobaków i kangurów są tam dziesiątki jadowitych węży, pająków, jaszczurów, smoków, rożnych robali i jadowitych mrówek. Pierwszy raz w życiu widziałem właśnie tam krokodyla różańcowego (prawie 6 metrów, kolos!). Oceanarium przypomina nieco to z Londynu, szkoda że nie mają tam rekina białego.
W Aquarium
Krokodyl różańcowy
Australijskie pająki
Australijskie pająki
Jednego dnia z rana wybrałem się na rejs na otwarty ocean, by obserwować migrujące wieloryby (wrzesień i październik to czas migracji wielorybów na północ). Zbyt dużo ich nie było, ale kilka okazów wystawiło ogon ponad toń wody i można było zrobić fotkę.
Migrujące wieloryby
Ostatnim miejscem, które chciałbym przedstawić to Chinese Garden of Friendship. Znajduje się niedaleko Aquarium. To piękny ogród w chińskim stylu z orientalną azjatycką ornamentyką. Warto to zajrzeć i odpocząć po długim dniu odkrywania centrum Sydney.
Azjatycka architektura w ogrodzie
Iguana
Czapla (?)
Ostatni dzień to w sumie przygotowywania do nocnego wylotu do Malezji - ostatnie zakupy, ostatnie przechadzki, ostatnie zdjęcia opery. Niebo było tego dnia zachmurzone, od strony oceanu wiał chłodny wiatr. Tuż przed godziną 17. przyjechał mój transport i udałem się na sydneyskie lotnisko.
Tak zakończył się mój krótki pobyt w Sydney.
Ostatnie spojrzenie na Operę