czwartek, 15 sierpnia 2019

595. Chłopięce zabawy

(580)

Filozoficzne pytania o końce i początki, czyli: "Czy ktoś widział Wojtka i Staszka?" (cz.2)

Przyłożył ucho do piersi i słuchał bicia mego serca. Oddychał głęboko i równo, czułem jak drżał. Jedną rękę położyłem na jego plecach, a palcami drugiej przeczesywałem jego włosy. Zaczął mruczeć. Nagle poderwał się i "zawisł" nade mną. Jego twarz znajdowała się dokładnie nad moją. Pomimo ciemności potrafiłem rozpoznać jego rysy. Oczy mu błyszczały. Nie uśmiechał się. Patrzył tak, jakby chciał mnie przenicować lub rozpruć.
"Co?", zapytałem. "Czy wiesz, co to jest... To... tu i teraz, wczoraj i przedwczoraj... Myślałem o tym, że tak nie może być, ale ciągle mnie to fascynuje i nie mogę przestać", nadal wbijał we mnie swój mocny wzrok. "Nie wiem dokładnie", odparłem po chwili. "Czasami wiem, ale nie umiem powiedzieć, że wiem na pewno, bo coś się zmieniło, coś jest innego i dzieje się to w dziwny sposób... Ja też nie mogę przestać...", szepnąłem i zacząłem chichotać, gdyż w swój specyficzny sposób przewrócił oczyma. Czasami robił tak, gdy się niecierpliwił. "Nawet nie pamiętam tego, kiedy się zaczęło i kiedy zacząłem o tym myśleć... Tak naprawdę to chyba nigdy się nad tym nie zastanawiałem...", mruczałem pod nosem jakby sam do siebie. "To było tego dnia, kiedy się poznaliśmy", stwierdził stanowczo, "Nie ma innej możliwości..."
"Kilka dni temu słyszałem rozmowę mojej mamy z twoją...", Staszek zwinął usta w ciup i zmrużył oczy. "Taaak?", zaciekawił mnie. Wsparłem się na łokciach, a on się nieco odchylił do tyłu. "Rozmawiały o nas...", dodał po chwili, a jego oczy zwęziły się i przybrały postać rogalików. "To było coś złego?", czułem, jak serce zaczyna mi łomotać, a gardło się ścisnęło. "Mówiły coś o skomplikowanej zażyłości i naturalnych problemach dorastania, że nie trzeba się niczym przejmować, bo to jest nieszkodliwe i że to wszystko przeminie... I twoja mama powiedziała, że ona się nie będzie martwić, bo będzie, co będzie. I moja mama się z nią zgodziła", Staszek usiadł obok mnie po turecku i zapatrzył się w szemrzącą rzekę. Zastanowiły mnie te słowa. "Co to znaczy, że to wszystko przeminie? Nie chcę, by to przemijało, nie chcę, by było inaczej. Nie rozumiem tego", w mojej głowie myśli biły się ze sobą niczym stado wygłodniałych kruków walczących o padlinę. Staszek przez chwilę patrzył na mnie, zwinnie nachylił się w moją stronę i nasze usta zetknęły się.
"Hooop! Hoop!", ciszę rozdarł nagły okrzyk z drugiego brzegu Odry. Staszek odsunął się i syknął. Spojrzałem w stronę, skąd dobiegało wołanie. "Ciiiii... To Marcin... Nie odpowiadaj", podał mi rękę. Staliśmy obok siebie ze stopami zanurzonymi w wodzie, zupełnie nadzy, tak jak nas bozia stworzyła i patrzyliśmy w nieprzeniknioną ciemność rzeki. Okryci nocą, ukryci w sobie, skryci dla innych - trzymaliśmy się za ręce i myśleliśmy o dali. O tym, co jest i o tym, co będzie. "Hooop! Hoop! Wojteek!", rozległo się ponowne nawoływanie.
"Nie musimy wszystkiego rozumieć", odezwał się Staszek. "I nic się nie zmieni", dodał po chwili. "Dobrze. Wracajmy już", zaproponowałem.
Weszliśmy do wody. Tym razem płynęło się znacznie ciężej, gdyż było pod prąd. Odra wydawała się chłodniejsza i nurt jakby mocniej napierał i porywał. Zmęczeni, dygocąc z wysiłku i chłodu, wygramoliliśmy się na brzeg. Po omacku odszukaliśmy miejsce, gdzie się rozebraliśmy, lecz, ku naszemu zaskoczeniu, nasze ubrania zniknęły.                      

środa, 14 sierpnia 2019

594. Chłopięce zabawy

(580)

Upiory najczęściej przychodzą nocą

Znad Odry wracaliśmy okrężną drogą. Piaszczysta ścieżka wiła się półkolem między polami. Daleko przed nami, w rozpalonym powietrzu, drżały dachy ledwo widocznych domów, gdzieś z lewej strony warczał kombajn. Kilka osób pracowało daleko w polu. Ich sylwetki przypominały biegające mrówki. Zbierano zżętą słomę, wiązano ją w snopy i układano w stogi.
Dochodziła połowa sierpnia. Z nieba lał się żar. Przystanęliśmy na rozstaju dróg, tuż przy drewnianej kapliczce. Marcin Gawęcki, nasz najlepszy kumpel, oparł rower o pień drzewa i przyłożył rękę do czoła. Dostrzegł coś na końcu dróżki ginącej w borze i uporczywie się temu przypatrywał. Miał na sobie jedynie dżinsowe spodenki, nierówno przycięte i wystrzępione tuż nad kolanami. Staszek położył rower na wysuszonej trawie, usiadł obok niego i wyciągnął z chlebaka butelkę wody. Pił chciwie. Następnie dał wodę Marcinowi, a ten podał mi. "Jedźmy już stąd", westchnął Marcin i chwycił za kierownicę. "Odpocznijmy tu chwilę. Rozpływam się", stęknął Stachu i wyłożył się w cieniu brzóz. "Nie lubię tego miejsca... Jest przeklęte", Marcin zerknął trwożnie na kapliczkę, a potem rozejrzał się dokoła. "Przeklęte?", zainteresowałem się. Stachu podparł się na łokciach i, mrużąc oczy, przyglądał się pracującym ludziom na odległym polu.
Marcin zwrócił się w naszą stronę, wsparł ręce na biodrach i lekko kiwnął głową. "Babcia opowiadała mi o tym miejscu", zaczął mówić z przejęciem. "Jest nawiedzone. Wiele osób ze wsi widziało tu upiora w czarnym kapeluszu. Wyłazi nocą spod ziemi i przychodzi do wsi. Stuka w okna i pije krew krów w oborach. Te krowy potem zdychają".
Patrzył na nas z nieokreśloną miną. "Nie znacie tej historii?", spytał z niedowierzaniem. "To chodzi o tego księdza, co to powiesił się na belce w dzwonnicy?", zapytał Stachu, marszcząc czoło. "Dziadek kiedyś o tym opowiadał", wtrąciłem się. "Mówił mi, że dawno temu zginęła mu jałówka, że przepadła jak kamień w wodzie. Nikt dokładnie nie wiedział, co się z nią wtedy stało", ponownie sięgnąłem po butelkę wody. "Tak! Dokładnie!", Marcin uniósł nieco głos i rozłożył ręce. "Ponoć pochowano go tutaj, gdzieś między tymi brzozami, a po kilku dniach, po tym jak go tu pochowano, ludzie, którzy wracali z lasu, znaleźli rozkopany grób i ślady butów na drodze. Tak jakby ktoś szedł stąd do wsi...", chłopak wskazał ręką w stronę dalekich zabudowań. "To dlatego zbudowano tu kapliczkę?", spojrzałem na wysoki pień brzozy. "Która i tak nie chroni wsi przed upiorami", Stachu uśmiechnął się i wsiadł na rower.
Zatrzymaliśmy się przy bramce naszego podwórka. Ciszę letniego popołudnia przeciął daleki pomruk zbliżającej się burzy. Niebo nad odległą ścianą boru rozjaśniła błyskawica. Marcin uniósł nieco do góry przednie koło kolarzówki i spiął się. "To na razie, chłopaki! Do jutra!", zawołał przez ramię i odjechał w kierunku starego młyna.
Schowaliśmy rowery w szopce i weszliśmy do domu. Zauważyłem, że babcia ma gościa. Ktoś siedział z nią przy kuchennym stole. Nie mogłem go rozpoznać, gdyż do wejścia zwrócony był plecami. Był to jakiś chłopak, chyba któryś z naszych kolegów ze szkoły. "Kto to?", szepnął Staszek. Wzruszyłem ramionami. Weszliśmy do kuchni. Babcia zerknęła na nas smutną miną, a gość zwrócił się w naszą stronę. W tym momencie huknęło gdzieś za domem. Burza dotarła do wsi. Stachu spojrzał na mnie, a ja na niego. Skamienieliśmy.