Wsunąłem nos w szalik i skierowałem się w stronę kaplicy w starej części cmentarza. Szarówka pogłębiała się. Zaczął sypać drobny śnieżek. Zrzuciłem z ławeczki kopę śniegu i przysiadłem na jej skraju. Przekrzywiony krzyż zwisał nad mogiłą niby złamane drzewo nad urwiskiem. Jakieś wewnętrzne uczucie nakazywało mi poprawienie go, ratowanie tego symbolu ludzkich nadziei przed upadkiem i zgnilizną, lecz z drugiej strony odezwała się moja obojętność i brak chęci i, odwracając wzrok w stronę opuszczonej kaplicy, pozwoliłem mu na powolne rdzewienie i obracanie się w proch. Czekałem na niego. Przyszedłem, by porozmawiać. Chciałem go znów zobaczyć i nacieszyć się jego obecnością. Pomimo swoich lat sześciu zachowywał się jak dorosły mężczyzna, potrafił wysłuchać, doradzić, a nawet skrytykować. Uśmiechnąłem się sam do siebie i moja myśl uciekła w stronę jego utraconej przyszłości - kim by mógł być, gdyby nadal tu był?
Z zamyślenia wyrwał mnie szelest. Dolna gałązka cisu zadrżała i spadł z niej na ziemię śnieg. Oczekiwałem, że właśnie stamtąd wyjdzie w swojej białej czapce z pomponem, lecz minęła minuta, dwie, trzy i nie pojawił się. Gałązka znów zadrżała. Podniosłem się z ławeczki i podszedłem do drzewka. Na twarzy zagościł mi uśmiech, gdyż na śniegu zobaczyłem szarego zająca, który skubał suche źdźbła trawy, rosnące wokół cisu. "Przyjdź już. Gdzie jesteś?", szepnąłem do siebie i zwróciłem się w stronę kaplicy. Z jej wnętrza zionęły chłód i zaduch pleśni. Zerknąłem tylko do środka i wróciłem do mogiły Elbiego i jego mamy. Czekałem dość długo, lecz nie pojawił się. Zmarzłem wystarczająco i postanowiłem wracać do domu. Na śniegu narysowałem palcem duże serce i, nie oglądając się, odszedłem.