środa, 7 grudnia 2022

661. Piski, wrzaski, jęki i wycia, czyli o spacerze w stronę ciszy

Rozentuzjazmowany Bzyczek wpada do domu (sporo spóźniony) i pędzi do sypialni, gdzie akurat w fotelu przy oknie czytam obszerną cegłę. "Rzuć to i jedziemy!", woła. Oczy strzelają mu błyskawicami, szal unosi nad barkami, a powiew wichru jego ruchów rozchłestuje mi koszulę. Trzymając mnie za rękaw kurtki, ciągnął po schodach z piętra, a potem wepchnął do auta i trzasnął za mną drzwiami (pasy sam zapiąłem, bo podejrzewam, że w przypływie jego euforii późniejsze ich odpięcie byłoby problematyczne). Wyjechaliśmy trochę za miasto. "Słyszysz to?", zapytał. "Co takiego?", zapytałem nadal zszokowany nagłym wyciągnięciem za fraki z domu w taki ziąb. "Cisza!", wskazał palcem na swoje ucho. "Acha...", w przypływie udawanego zaskoczenia uniosłem brwi do góry.

Zatrzymał samochód w dzielnicy domków jednorodzinnych. "Chcę ci coś pokazać", wyszedł na zewnątrz. "Co takiego?", naciągnąłem czapkę aż po same oczy. "To!", i wskazał palcem przed siebie. Stał tam bury jednopiętrowy obszerny dom w kształcie futurystycznej kostki, z wielkimi skrzynkowymi oknami, zachwaszczonym i zapuszczonym ogrodem i rozpadającym się ogrodzeniem. "To nasz dom! Będziemy tu mieszkać!", oznajmił z parującą z jego głowy dumą i uśmiechem od ucha do ucha. Zatkało mnie totalnie. Przerażony myślą o tym, że Bzyczkowi odwaliło i kupił tę ruinę, spojrzałem w jego błękitne oczy i ze ściśniętym gardłem, rękoma złożonymi jak do modlitwy i łzami w swoich oczach, wydusiłem krótkie: "Czy ty..."

(...)