piątek, 28 grudnia 2018

573. Kilka słów na podsumowanie kończącego się 2018 roku

Zacznę od tego, że mija dokładnie 10 lat od momentu kiedy zacząłem blogować. Swoje pierwsze kroki (raczej literki) zacząłem stawiać w blogowisku na Wirtualnej Polsce. Miałem tam nawet kilka swoich "wielkich momentów", kiedy moje teksty wyrzucano na stronę główną. Cuda i dziwy się działy wtedy... Po kilku latach przeniosłem się na blogspota i tutaj już pozostałem. Wszystkie dawne wpisy nadal istnieją w czeluściach internetu. Czasami tam zaglądam, a czytając wypociny sprzed lat, zanoszę się głębokim śmiechem. Jaki ja byłem wtedy głupi i naiwny (pewnie to samo pomyślę o sobie za dalszych 10 lat, kiedy to będę czytał właśnie ten wpis).

Rok temu żaliłem się, że cały rok 2017 był dla mnie totalną porażką i katastrofą zarówno w sferze zawodowej, jak i prywatnej. Tym razem mogę napisać, że rok 2018 był nad wyraz spokojny, równy, stabilny, stonowany i regularny. Nic wielce negatywnego się nie wydarzyło i to mnie cieszy. Pragnąłbym, by stan taki utrzymał się jak najdłużej.

Najważniejszym wydarzeniem tego roku jest na pewno zakup mieszkania. Wraz z bratem kupiliśmy czteropokojowe mieszkanie. Na razie jest ono w gruntownym remoncie, ale gdy wszystko zostanie wykończone, pójdą tam mieszkać rodzice (bo na parterze), a brat zostanie w aktualnym mieszkaniu. W najbliższym czasie nie planuję zjeżdżać do Polski, ale gdyby coś się wydarzyło, teraz już mam gdzie wrócić.

PRACA:
Ciągle to samo miejsce - Care Home w sąsiednim miasteczku. Dojeżdżam autobusem. Już się przyzwyczaiłem do całodziennych zmian, do rezydentów z demencją, którzy, pomimo tego że widują mnie po kilka razy dziennie, notorycznie pytają, kim jestem, co tu robię, albo co oni tu robią, bo nie wiedzą, gdzie są i gdzie mają pójść. Mam tam nawet dobrą przyjaciółkę! Helen ma 99 lat, jak na swój wiek jest żwawa i ruchliwa, a gdy mnie widzi na korytarzu, zmierza do mnie, podpierając się laską i slalomem wymija innych rezydentów. Siadamy wtedy w pokoju dziennym, robimy kawę, rozmawiamy i wcinamy ciastka.
Helen świetnie mówi po francusku, tylko szkoda że zapomina, że ja nie kumaty we francuskich pogawędkach i wychodzi z tego językowy misz-masz, bo ja do niej z angielska, ona do mnie z francuska, a gdy grzecznie jej o tym przypominam, ona kiwa głową i dalej coś szczebioce w paryskim dialekcie. Następnego dnia sytuacja się powtarza, z tą różnicą że Helen nie pamięta rozmowy z dnia poprzedniego. Dla niej sukcesem jest to, że mnie rozpoznaje i pamięta jakieś tam ogólne fakty o mnie, ale tego, co mi mówiła dzień wcześniej już niestety nie. I znów siadamy przy stoliku przy oknie, pijemy kawę, wcinamy ciasteczka i odbywamy dziwną francusko-angielską rozmowę. I tak każdego dnia...

Muszę także nadmienić, że z pracy odeszły dwie zwariowane ciotki klotki na rowerach. Praktycznie w krótkim odstępie czasu. Najpierw, tuż przed moim wyjazdem do Indii, odeszła z pracy June, czyli Czerwcowy Wąż. Jakoś mi jej brakuje, bo zacząłem z nią trzymać sztamę pomimo jej "fochowego" charakteru. W trakcie mojego ostatniego urlopu z pracy odeszła też rozhisteryzowana Helen. Ta to mi nerwów napsuła...

Stała praca to stabilizacja nie tylko finansowa, ale też emocjonalna. Obie te sfery bezpośrednio kształtują życie prywatne.

ŻYCIE:
Dwa lata temu napisałem, że marzy mi się samotna wyprawa gdzieś na koniec świata. Być może na koniec świata nie dotarłem, ale za to wylądowałem w Indiach i w Nepalu, i to wcale nie bezludnych jak się okazało...

W ogóle to w tym roku troszkę sobie pojeździłem:
- marzec: Egipt, Jordania i Izrael (objazd),
- lipiec: Hiszpania (objazd),
- listopad: Indie i Nepal przez Dubaj (objazd).

Odwiedziłem już cztery z siedmiu cudów świata: Koloseum w Rzymie, piramidę Kukulkana na Jukatanie, Petrę w Jordanii i Taj Mahal w Indiach. Zostały trzy: Wielki Mur w Chinach, Figura Chrystusa w Rio oraz Machu Picchu w Peru. Do wszystkich jest niezmiernie daleko, a ten, który śni mi się po nocach, jest, jak dla mnie, okrutnie trudny do zdobycia... Na pewno pojadę w dwa inne już zaplanowane miejsca, a cała reszta będzie niespodzianką.

Znów nie udało się z przeczytaniem 52 książek. Chyba nigdy nie zaliczę wyniku 52 pozycji.
Przeczytałem jedynie 22 książki (w roku 2017 było ich aż 23).
Najlepsze przeczytane książki:
Giorgio Bassani "Ogród rodziny Finzi-Continich"
Giorgio Bassani "Złote okulary"
Jakub Małecki "Rdza"
Jakub Małecki "Ślady"
Anna Dziewit-Meller "Góra Tajget"
Andre Aciman "Tamte dni, tamte noce" (ang. Call me by your name)
Dominik Florianowicz "Obsesyjna miłość"
Jonas Gardell "Nigdy nie ocieraj łez bez rękawiczek"
Miklos Nyiszli "Byłem asystentem doktora Mengele"
Rudolf Hoss "Autobiografia Rudolfa Hossa, komendanta obozu oświęcimskiego"

Jeśli ktoś byłby zainteresowany krótkimi recenzjami w/w książek to znajdują się one na moim profilu na portalu lubimyczytac.pl

Czego mogę sobie pożyczyć na nowy 2019 rok...
Na pewno tego, by był tak ułożony i stabilny jak ten się kończący, zdobycia kolejnego cudu świata (nieważne którego) oraz przeczytania 52 książek.

Rok 2018 był w porządku, mam nadzieję, że taki też będzie ten kolejny.

Jednak największą zagadką tego roku jest na pewno zniknięcie Ryana, czyli Pana Pirxa... Niebywałe...

Wszystkim blogerom i czytającym (jeśli jeszcze tu jacyś pozostali, gdyż w tym roku mało pisałem) życzę przede wszystkim spełnienia marzeń oraz spokoju ducha na cały kolejny nowy rok.   

572. Kathmandu - stolica Himalajów

Samolot linii AirIndia na lonisku w New Delhi
Do stolicy Nepalu poleciałem liniami AirIndia. Dwugodzinny lot minął praktycznie na podziwianiu panoramy szczytów odległych Himalajów. Po formalnościach paszportowo-wizowych udałem się na poszukiwanie swojego hotelu. Przez okno autobusu próbowałem obserwować życie Nepalczyków w ich stolicy i unosiłem brwi w przypływie zdziwienia - miałem wrażenie, że wsiadłem do złego samolotu i znów jestem w Waranasi (odrobinkę w lepszym wydaniu). Zacisnąłem usta i postanowiłem zmierzyć się z miastem potworem. Po to w końcu tu przyjechałem.
Stupa w centrum miasta
Kathmandu
Stolica Nepalu to taki "wiejski moloch". Miasto położone jest w dolinie i wręcz zatopione w chmurach smogu i pyłu - to stolica Himalajów, lecz otaczających je gór w ogóle nie widać. Jedno, dwu lub trzykondygnacyjne "kamienice" stoją jedna obok drugiej na przeogromnej pofałdowanej przestrzeni. Miasto poprzecinane udeptanymi ulicami, zarzuconymi stertami śmieci, w których grasują psy lub małpy (mogą ugryźć lub dotkliwie podrapać!), siedzą w kucki uliczni sprzedawcy, a nad tym wszystkim unoszą się dosłownie tony pyłu, kurzu, piachu i spalin - do tego dochodzą jeszcze smród i kłęby dymu znad rzeki (w jej okolicach), gdzie na oczach turystów i przechodniów dokonywane są kremacje zmarłych... Maseczka antysmogowa konieczna!
Kathmandu. Przygotowania do kremacji
Stos całopalny
Właśnie nad rzeką, w trakcie obserwowania przygotowań do kremacji, zostałem zaatakowany przez cztery duże małpy. Przysiadłem na pobliskim murku i widziałem je kątem oka, jak buszowały przy ławkach. Nieświadomy zagrożenia wyciągnąłem z kieszeni paczkę chusteczek higienicznych... Opakowanie zaszeleściło i... już były wokół mnie. Wyszczerzyły kły i zaczęły na mnie "krzyczeć". Stanąłem na baczność i rzuciłem im paczkę chusteczek. Niestety to je tylko rozzłościło, bo okazało się niejadalne. Największa z małp zaczęła szarpać mój plecak, a mniejsze szykowały się do ataku. Naprawdę (!!!) byłem w tamtej chwili przekonany, że dojdzie do jakiejś bijatyki z małpiszonami i, niestety, polegnę na polu bitwy lub stracę plecak, ale, na szczęście zbliżyła się do mnie większa grupa turystów i małpy się spłoszyły i odbiegły. Czytałem w przewodniku, że skutki podrapania lub ugryzienia przez taką małpę mogą być bardzo przykre (podobnie jest w Gibraltarze, że małpy atakują ludzi nie tylko z powodu jedzenia, ale i "błyszczących" przedmiotów, np. zegarek na ręce lub okulary).
Małpy w Kathmandu
Kathmandu jest zatłoczone, dokoła dosłownie tysiące ludzi, głośne i chaotyczne i, z tego, co doświadczyłem na własnej skórze, lepiej pieszo przeciskać się wąskimi ulicami do upatrzonych celów niż wsiadać w autobus - można w korkach stracić mnóstwo czasu (niekiedy jest to niemożliwe, gdyż miasto to jest na serio ogromne i trzeba skorzystać z miejskiej komunikacji).
Przemierzając miasto dostrzec można liczne zniszczenia po trzęsieniu ziemi z roku 2015 - zapadnięte, popękane lub zburzone budynki, zniszczone drogi, sterty gruzu, rusztowania, dziury. Nepal to nieduży kraj, bardzo biedny i pomimo tego że jego stolica wywołuje niezbyt dobre wrażenie, warto go odwiedzić. Kathmandu to miasto moloch, ale wyjeżdżając poza jego granice, można znaleźć prawdziwe perełki do zwiedzania.
Zniszczenia po trzęsieniu ziemi
Po trzęsieniu ziemi
Bhaktapur
Dla mnie to miejsce numer jeden do odwiedzenia w Nepalu. Przepiękne zabytkowe miasteczko niedaleko Kathmandu. Można tu wytchnąć od tłoku stolicy, zaszyć się w małej restauracyjce na pyszne lokalne jedzenie (można śmiało zamawiać - to nie to samo co w Indiach) lub po prostu zgubić się w labiryncie wąskich uliczek i pozaglądać do domów, pogadać z ludźmi lub pobuszować na bazarach. Szkoda, że to miasto tak bardzo ucierpiało podczas trzęsienia ziemi z 2015 roku. Naprawdę warto tu przyjechać.
Bhaktapur
Patan
To miasteczko także trzeba odwiedzić. Klimat jak w Bhaktapur - ciekawe zabytki, dobre lokalne jedzenie, wąskie uliczki, sklepy z pamiątkami i sympatyczni mieszkańcy.
Patan
Chitwan
Park Narodowy w Chitwan. To miejsce będę pamiętał do końca życia, pomimo tego że samym parkiem byłem głęboko rozczarowany. Chitwan to rezerwat zwierząt, ale było ich tyle co kot napłakał. W dzień spływu rzeką poranek był chłodny i mokry. Wraz z moim przewodnikiem wypłynęliśmy długą łodzią z zakola rzeki. Na początku było wszystko w porządku, lecz z czasem łódź zaczęła nabierać wody. Zawołałem do przewodnika, że łódź tonie. Zdążyłem złapać plecak, gdy woda wlała się do środka i canoe wryło się w dno pośrodku rzeki. Teraz to się z tego śmieję, ale wtedy nie było to śmieszne - oba brzegi to błotniste bagno pokryte trawą i chaszczami, w których wylegiwały się krokodyle. Brodząc przez wodę (ok 1.20 metra głębokiej) jakoś dotarliśmy do brzegu. Mój przewodnik był bardzo zakłopotany i tłumaczył, że czasami łódki toną. Nie chciałem tego słuchać i poprosiłem go, by odwiózł mnie do hotelu. Zaproponował spływ na następny dzień, bo ten był nieudany. Dobrze że odmówiłem, bo następnego dnia obudziłem się z gorączką. Poprzez to zdarzenie i zaziębienie straciłem dwudniowy trekking po górach i musiałem wrócić do Kathmandu.
Spływ rzeką w Chitwan
Krokodyle na brzegu...
Mt Everest
W przedostatni dzień pobytu wybrałem się na widokowy lot nad Himalajami. Każdy miłośnik gór powinien zobaczyć Everest! Tak samo jest z Indiami - być w Indiach i nie odwiedzić Taj Mahal - toż to wstyd! Cały lot trwa ok 50. minut. Samolot leci wzdłuż głównego łańcucha najwyższych szczytów - Shisha Pangma (8023m), Cho-Oyu (8201m), Everest (8848m), Lhotse (8516m), Makalu (8463m).
To pięć ośmiotysięczników, które widziałem tamtego dnia, dwa inne podziwiałem podczas lotu z Indii do Nepalu - Dhaulagiri (8167m) i Annapurna (8091m).
Góra trapez po lewej to Dhaulagiri, a szczyt "z dymkiem" to Annapurna
Panorama szczytów - od lewej: Nuptse, Everest, Lhotse, Ama Dablam i Makalu 
Everest w środku
Ostatni dzień w Kathmandu upłynął mi na pakowaniu się i drobnych zakupach. Czekał mnie nocny lot najpierw do Dubaju, a potem do Warszawy.       
Boeing 777 linii "Emirates" na płycie lotniska w Warszawie

niedziela, 23 grudnia 2018

571. Bez słów

Ostatniej nocy zadzwonił mój telefon. Odebrałem, nie sprawdzając numeru na wyświetlaczu. "Halo?" szepnąłem. Nikt nie odpowiedział. "Halo?", powtórzyłem. Nikt się nie odezwał. Chciałem sprawdzić, kto dzwoni. Połączenie było w trakcie, a numer chyba zastrzeżony. Przyłożyłem ponownie telefon do ucha. "Zawsze chciałem pogadać przez telefon z kimś, kto nic nie mówi...", powiedziałem i westchnąłem cicho. Położyłem aparat na pościeli tuż obok siebie. Przez chwilę patrzyłem na okrągłą ikonkę. Zniknęła. Ktoś się rozłączył i nie zostawił po sobie żadnego śladu.
Pamiętam, że kiedyś panicznie bałem się zakochać. Teraz boję się odkochać... Zapomnieć, przekreślić, odrzucić...
Kolejna pusta noc przede mną.