czwartek, 22 października 2015

Sen 343. Mityczna teoria samotności

"Wstań!", potrząsnął moim ramieniem. Uniosłem głowę z poduszki i wpatrywałem się w zamazaną w mroku postać. "Chodź ze mną", ponaglił mnie i podał mi biało-czerwoną bluzę. Dopiero po chwili go rozpoznałem."Co się stało?", zapytałem zaspanym głosem i spojrzałem na śpiącego obok Błękitnookiego. "Nie budź go. Chodź ze mną", wyszedł przez uchylone drzwi. Włożyłem dżinsy, bluzę i na bosaka zbiegłem na dół. Czekał przy wyjściu. "Gdzie idziemy?", zapytałem, zawiązując tenisówki. Otworzył drzwi i do przedpokoju dosłownie wlały się tumany gęstej i szarej mgły. Wyszliśmy na zewnątrz. Elbi chwycił mnie za rękę i udaliśmy się w stronę rzeki. Przedzieraliśmy się przez zarośla, potykaliśmy o wystające głazy i korzenie, od czasu do czasu wpadaliśmy w doły zalane zimną wodą. "Dokąd idziemy?", zapytałem ponownie. "Zobaczysz", odparł, nie odwracając się. Minęliśmy las i wyszliśmy na pustkowie. Dokoła niczego nie było. Puściłem jego rękę i obejrzałem się za siebie. Zniknął nawet las, przez który przechodziliśmy. Staliśmy na całkowitym pustkowiu po kolana zanurzeni w gęstej mgle. Kotłowała się, puszyła, pęczniała, wirowała, opadała i unosiła się niby gradowe chmury gnane wiatrem. Spod niej przebijało nikłe światło, tak jakby ktoś zanurzył w niej świecący księżyc lub srebrny lampion. "Chodźmy!", pociągnął mnie za sobą. "Przecież tu nie ma dokąd pójść", odezwałem się. "Chcę ci pokazać, jak wygląda samotność", powiedział po chwili. "Co takiego?" zatrzymałem się. "Chodź. Szkoda czasu", ponaglił mnie. Przyspieszyliśmy, gdyż zaczął siąpić deszcz. Zgarnąłem ręką nieco mgły i uniosłem ją na dłoni. Konsystencją przypominała watę cukrową. Obserwowałem skraplającą się wodę i unoszące się do góry krople. "Fantastyczne!", zawołałem. "Nigdy jeszcze nie widziałem padającego z dołu do góry deszczu! On nie spada, tylko unosi się!", podniosłem ręce i zacząłem wirować niby w tańcu, "To jest niesamowite!" "Spójrz!", Elbi wskazał na samotne drzewo przed nami. Było nagie i straszyło swym wyglądem. Na ogołoconych gałęziach i konarach wisiały na sznurkach ludzkie głowy. Niektóre miały wydłubane oczy, inne obcięte uszy, inne zaś przebite haczykami języki lub przedziurawione patykami na wylot policzki. Skądś dobiegał cichy skowyt i płacz. Elbi pociągnął mnie za sobą i zbliżyliśmy się do rozłupanego pnia, w którym utworzyło się nieduże zagłębienie. We wnętrzu na stołeczku siedziała stara kobieta. Jej białe i postrzępione włosy falami ścieliły się po podłodze drzewnej groty. Śpiewała jakąś pieśń skrzeczącym głosem i na osełce ostrzyła długi nóż. W kącie siedziała inna postać. Prawdopodobnie był to chłopiec lub młody mężczyzna. Nie miał głowy. Leżała ona tuż obok jego stóp. Sine usta łapały powietrze. Jedną rękę miał przykutą do ściany, w drugiej trzymał lusterko, w którym próbował się przejrzeć. "Czemu sprowadziłeś mnie do piekła?", szturchnąłem Elbiego w ramię. "Przecież to nie jest piekło", odparł. "Jesteśmy w niebie. Ta wiedźma tworzy nowych ludzi z tych, co już umarli", wskazał na wiszące na gałęziach głowy. "To będą nowi ludzie. Czekają na swoją kolej. Każda z tych głów dostanie nowe ciało i nowy los, gdyż nie mogą pamiętać swojego poprzedniego życia". "To nie jest samotność, tylko poniżenie!", zaoponowałem. "Tak nie wolno!", krzyknąłem. Wiedźma spojrzała na mnie i zazgrzytała zębami. "To jest samotność", odezwał się Elbi. "Człowiek przez cały swój żywot jest samotny - rodzi się sam, żyje sam i pomimo tego że ma wokół siebie innych ludzi, tak naprawdę sam idzie przez życie i w pojedynkę mierzy się z tym, co jest mu przeznaczone, potem sam umiera, sam udaje się tam, w co wierzył i sam trwa w wieczności lub trafia tutaj i jego samotność dopełnia się poprzez kolejne narodziny", spojrzał na mnie i objął ramieniem. "I po co to wszystko?", zapytałem pełen rezygnacji. "Po to byś zrozumiał, dlaczego odszedłem od ciebie. Byliśmy razem samotni. Ale tak naprawdę nic się nie zmieniło, bo jesteśmy nadal razem, lecz daleko od siebie", uśmiechnął się. "To po co ludzie łączą się w pary i robią sobie nadzieję?, zapytałem. "Bo taka jest filozofia życia człowieka. Ludzie lubią utrudniać sobie wiele prostych spraw i ranić się wzajemnie. Wrodzonej samotności nie da się przełamać byciem z kimś. Te dwa stany wykluczają się i nie można ich ze sobą pogodzić. Nie wejdziesz przecież w bliską ci osobę, by ochronić ją przed samotnością życia. Każdy musi radzić sobie sam", odparł. Zamyśliłem się nad tym, co mi powiedział i doszedłem do wniosku, że w jakiś sposób ma rację. "A co będzie z nim?", wskazałem na bezgłowego chłopca. "Wszystko będzie z nim dobrze. Być może nawet wkrótce się z nim spotkasz", uśmiechnął się tajemniczo. Położył mi rękę na ramieniu i odeszliśmy w kierunku migoczącego na skraju polany światła mojej sypialni.

wtorek, 20 października 2015

Sen 342. Widma o potędze

"Pewnie nie wiesz, że czekałem na Ciebie przed budynkiem Twojej firmy... Byłem tam we wrześniu. Patrzyłem w okno Twojego biura i marzyłem, by Cię zobaczyć jeszcze jeden raz, być może ostatni raz w tym moim marnym ziemskim życiu. Tak, poszedłem tam, gdyż miałem zamiar się pożegnać. Miało to być takie pożegnanie na odległość. W całkowitej ciszy. Ile to już lat minęło, gdy ostatni raz Cię widziałem? Wkrótce minie ósmy rok, a ja ciągle za Tobą tęsknię. Nie zdradziłem się ze swoim zamiarem, po cichutku stąpałem, oddychałem tak, byś nie usłyszał, założyłem płaszcz, który sprawił, że stałem się niewidzialny. Nie chciałem Ciebie wystraszyć, nie chciałem Ciebie niepokoić. Czekałem na tych kilka sekund, które mogły wywołać euforię. Poznałbym Cię od razu, po kroku, po zapachu. Wyszedłbyś szybkim krokiem, nasunął na głowę kaptur, ręce włożyłbyś do kieszeni. Takiego Cię zapamiętałem. Nie udało się. Nie pojawiłeś się. Moje czekanie okazało się pustym czekaniem. Być może tak właśnie miało być. Pożegnanie bez pożegnania. Opuściłem głowę i wolnym krokiem odszedłem w nicość. Jednak nie jest mi dane, by choć jeszcze raz, przed podróżą do gwiazd, zobaczyć Twoje piękno. Pozdrawiam Cię i ściskam serdecznie." 

Sen 341. Topielec

W ostatnią niedzielę położyliśmy się dość wcześnie. Wieczór był ciepły, ale nie duszny. Bzyczek pozapinał w oknach siatki przeciw owadom, przebraliśmy się w piżamy i każdy z książką w ręku wygodnie oparł się o stos poduszek (Błękitny nadal męczy "Logikę i Metafizykę" Ajdukiewicza, ja zaś wybrałem coś lekkiego - "Chłopca z Listy Schindlera"). Nawet nie wiem, kiedy zasnąłem. Przebudził mnie odgłos spadającej na podłogę książki. Sypialnia była nadal oświetlona, Błękitnooki spał w pozycji półsiedzącej z głową przechyloną na bok i z otwartym podręcznikiem na piersiach. Nawet nie drgnął, gdy ściągnąłem mu z nosa okularki. Wsunąłem stopy w kapcie, zarzuciłem na ramiona biało-czerwoną bluzę z kapturem i zszedłem na dół napić się wody. Zdziwiłem się, gdyż drzwi na taras były otwarte. Momentalnie przypomniałem sobie o lunatykującym Enrique i zacząłem rozglądać się po ogrodzie. W nikłym świetle, docierającym z kuchennego okna, zatopiłem się pomiędzy magnoliami i krzewami oleandrów. Posuwałem się do przodu prawie na oślep. Już miałem wracać, gdy coś stanęło za mną i zaczęło sapać i rzęzić. Pomału odwróciłem się i w ciemności coś dostrzegłem. Stało jakieś trzy metry przede mną, było kolosalnie ciężkie, ciemne i wysokością sięgało mi do pasa. Cofnąłem się o dwa kroki, gdy groźnie fuknęło. Przez gałązki i liście krzewów zobaczyłem krzątającego się po kuchni Błękitnookiego i postanowiłem wycofać się wzdłuż ogrodzenia ogrodu, gdyż nie miałem szans w ewentualnym starciu ze zwierzem. Potwór obserwował mnie, gdy przesuwałem się w stronę tarasu. W pewnym momencie uznałem, że oddaliłem się wystarczająco i zacząłem biec. Zacharczał i galopem puścił się za mną. Czułem już jego śmierdzący oddech na karku, gdy potknąłem się i z impetem walnąłem całym ciałem wprost do jakiegoś lepkiego, cuchnącego ścierwem bagniska. Zawyłem z rozpaczy, a potem krzyczałem już sam do siebie: "Skąd to?! Jak to?! Co to?!" Wygramoliłem się na brzeg. Nagle zniknął taras, ogród, oświetlone kuchenne okno, dom, a na ich miejscu pojawił się ciemny, mokry i nieprzenikniony las pełen nocnych pohukiwań, okrzyków, kwików, syków, świstów, pisków i śpiewów. Z drzew lały się strumienie wody, a niebo co chwilę przecinała błyskawica. Przeraziłem się, gdyż odnalazłem się w dżungli. W środku nocy. Sam. Stałem na niby wysepce otoczonej bulgoczącym bagnem i pomału dochodziła do mnie rzeczywistość: namiot, Bzyczek przy ognisku, narastający ból głowy, zdublowana dawka proszków przeciwbólowych i nasennych, które wziąłem przed zaśnięciem. "Mój Boże", pomyślałem, "Przecież w ostatnią niedzielę pojechaliśmy nad nasze jeziorko... Jesteśmy na płaskowyżu!" Z zamyślenia wyrwał mnie głuchy tupot, zgrzytanie i kwik. Z krzaków wypadło czarne cielsko, potem drugie i zaczęły napierać w moją stronę. Na oślep wskoczyłem w bagnisko i ugrzązłem w nim prawie po kolana. Woda cuchnęła okrutnie, a plątanina lian, gałązek, pędów i tony rozkładających się liści utrudniały ruchy. Dwa potwory nie weszły za mną do wody, lecz czekały na brzegu i obserwowały. Nie wiem, jak długo tkwiłem w jednym miejscu i grzęzawisko zaczęło mnie zasysać. Parłem w stronę wysokich drzew, było coraz głębiej, a otaczająca mnie maź co chwilę wypuszczała na powierzchnię pęcherze zgniłego powietrza. Zwymiotowałem. Po pewnym czasie straciłem orientację, a gdy oplotły mnie pnącza i liany, zacząłem wyć i wołać Bzyczka. Nagle coś chwyciło mnie za rękę. Krzyknąłem i spojrzałem w przerażoną twarz Błękitnookiego. "Co ty robisz?! Czyś ty zwariował?!", krzyczał na mnie, "Od ponad godziny cię szukam!" "Zgubiłem się... Wołałem cię...", bełkotałem, trzęsąc się. "Krzyczałeś, a nie wołałeś! Gdybyś się tu utopił, nikt nigdy by cię nie znalazł", potrząsnął mną. "Woda w rzece się podniosła i zalało namiot! Musimy się stąd zmywać!", pociągnął mnie za sobą. Gdy dotarliśmy do obozowiska, wszystko pływało. W świetle latarek i w strugach ulewy wrzucaliśmy graty do plecaków, namiot zwinęliśmy w rulon, a potem w mokrych ciuchach wspięliśmy się na skalną półkę nad jeziorkiem, by przeczekać noc. Usiedliśmy w kącie. Ciemność nocy wnikała w nas tak samo jak deszczówka. Błękitnooki mruczał delikatnie, gdy lekko drapałem go po karku i mierzwiłem palcami jego czuprynę. Obrócił się do mnie, zagasił lampę i zakrył nas kocem. Przytuliliśmy się mocno i tak zasnęliśmy.