piątek, 27 kwietnia 2012

Sen 12. I po co to wszystko?

Przez oszronione okna czterech stron świata do mojego pokoju wpłynęły pierwsze promienie wiosennego światła. Od zachodu nadal napiera ciemność, wschód to nieustająco migająca zorza znad pustyni, południowe okno to szum spadającego wodospadu skier i lodowych płomieni, od północy zaś za szybą majaczą cienie niby z platońskich jaskiń niemocy i zapomnienia. Nieco się we wnętrzu pokoju rozjaśniło, zapłonęła pochodnia nasączona jadem podziemnych pragnień i rozpaczy, dając migotliwe światło wspomnień, lecz mroźne kwiaty i ptaki nieloty nie pozwolą na więcej swobody nowej porze roku. Pokój nadal pogrążony będzie w półmroku zimowych wichur i zadymek, nie ma szans na to, by bluszcz pokrywający ściany puścił nowe liście. 
Stoję pośrodku pomieszczenia tuż nad i pod oknami, które jako jedyne mogą dać nikłe pojęcie o brzemiennych jeszcze nadziejach. O powierzchnię pleksy obijają się od spodu fale dzikiego oceanu, zaś z góry kapią krople parzącego lodem deszczu, który jakże często zatapia pokój. Deszcz ten za każdym razem przynosi ze sobą obrazy zamazane i nikczemne decyzje o byciu i niebyciu, wywołuje fantasmagoryczne wizje pełne spantagruelizowanych kształtów postaci półbogów, którzy, bawiąc się ludzkim losem, nabijają rozżarzonymi igłami ludzi na sznurki niby korale jarzębiny i przeciągają tam i z powrotem, rozkoszując się ich krzykiem, bólem, rozpaczą i zagubieniem.
Które okno wybrać tym razem? Górne, by zatopić pokój lawą parzącego deszczu wspomnień czy dolne, które prawdopodobnie prowadzi tylko donikąd. Znajdująca się tam toń potęguje odczucie samotności i podkreśla uniwersalistyczną wizję niechybnej śmierci każdego, kto naruszy granice oceanu. 
Jestem i nie jestem sobą. Udaję. Ciągle gram rolę w teatrze cieni. Ludzie patrzą na mnie jak na aktora, który pomylił lub zagubił się na scenie, gorzej, gra rolę, która nie jest przeznaczona dla niego. Obserwują. Czekają. Milczą i czekają na to, by powinęła mi się noga, bo takiej roli nie powinien grać ktoś płytki, bezbarwny, przeciętny, nudny, odrzucający i napawający wstrętem (na znak niemego protestu i obrzydzenia mym widokiem odwracają głowy przy niechybnym spotkaniu lub próbie nawiązania jakiegokolwiek kontaktu). Wtedy odniosą zwycięstwo i hukną śmiechem, wytykając mnie przy tym palcami. Wiem, że czekają na to od dawna, milcząc wzrokiem pełnym natężenia ciekawości. Gdy upadnę, zawołają przy wtórze gromkich oklasków: "On nie jest Lemurem Kattą! To zwykły oszukaniec w masce Lemura! Rzućmy go na wóz pełen krowiego i końskiego gnoju i wywieźmy poza granice pokoju z oknami czterech stron świata!"
Jestem i nie jestem sobą. Lemur Katta nie jest Lemurem Kattą. Ja nie jestem Lemurem Kattą, a Lemur Katta nie jest mną. Więc po co ta gra? 

wtorek, 24 kwietnia 2012

Sen 11. Spojrzenie, które nie istnieje

Pośród miniętych owego dnia 7.500 tys. twarzy nie dostrzegłem tej jedynej. Liczyłem wszystkich ludzi - uśmiechniętych, smutnych, zamyślonych, roztargnionych, obojętnych, przemęczonych, ironicznych i złośliwych. Jedni szli wolnym krokiem, inni spacerowali, rzucając spoglądnięciami skrytymi na wszystkie strony, jeszcze inni się spieszyli lub biegli z rozchłestanymi koszulami, rozpiętymi kurtkami lub powiewającymi apaszkami. Zaglądałem pod opuszczone powieki, za okulary, podnosiłem czapki, odgarniałem włosy z czół i szukałem tego jedynego spojrzenia, znajomych rzęs i tęczówek. Nie znalazłem...
Prosiłem o litość, o wyrozumiałość, o szansę, o nadzieję. Bezskutecznie. 
Wszyscy obcy mi ludzie nagle się zatrzymali, otoczyli kręgiem i zimnymi oczyma mierzyli od stóp do głów. Zapadła cisza, ptaki opuściły niebo, wiatr przestał dmuchać, słońce skryło się za chmurą. Podnieśli jak na rozkaz dłonie i palcami pokazali drogę wiodącą za miasto. Rozstąpili się właśnie z tej strony i utworzyli niby korytarz, którym skierowałem się we wskazanym kierunku. Opuściłem miasto z wiecznym zakazem powrotu.