wtorek, 16 października 2012

Sen 38. Ważne i mniej ważne sprawy

Udałem się dziś na spacer nad ujście rzeki do zatoki. Od strony dalekiego oceanu wiał dość mocny wiatr. Szarpał spodnie i bluzę, zmierzwił mi włosy, okrył wilgotną mgłą twarz i dłonie. Nasunąłem kaptur na głowę, wsadziłem ręce w kieszenie, zamknąłem oczy i stałem twarzą w jego stronę, wdychając tajemnicze zapachy z dna morza i słuchając krzyku unoszących się nad głową mew.
Następnym razem wybiorę się nieco dalej, w miejsce odludne, bliższe wielkiej wody, cichsze i bardziej wietrzne. Znów wyciągnę Jego zdjęcie i napiszę na piasku Jego imię i będę patrzył w Tamtą stronę, wiedząc, że gdzieś tam jest, że coś robi, że bije Jego serce, że jest bezpieczny, że jest szczęśliwy... tak..., to jest najważniejsze, że jest bezpieczny i szczęśliwy... Reszta się nie liczy...
Gdy zrobiło się już chłodniej i mroczniej, udałem się w kierunku powrotnym, zostawiając kontury imienia na piasku. Wrócę pewnie kiedyś w to miejsce, napiszę je ponownie i będę marzył o czymś, co się nigdy nie spełni.
Kiedyś uważałem, że miłość nie istnieje, przestałem w nią wierzyć, lecz z czasem uczucie to wróciło, pomimo że Jego już nie było.
Owszem, miłość istnieje, lecz ma ona mnóstwo wymiarów i poziomów, niekiedy sprzecznych ze sobą, niekiedy nawet się wykluczających. Miłość to stan umysłu jednostki i tylko od niej zależy, jaki będzie kierunek i siła jej działania. Zdarza się wielokrotnie, że człowiek nie potrafi jej docenić, nie umie jej zrozumieć i często myli ją z zauroczeniem, które przecież mija z czasem. Nadal kocham, z każdym nowym dniem mocniej... Ale czy to jest miłość? Chyba tak, choć leżąca na tej najniższej półce emocji  - samotna, nieodwzajemniona, jednostronna, naznaczona tęsknotą, niespełnieniem, zagubieniem, nierealnością i eterycznym platonizmem, ale i zarazem jest ona w pewien sposób idealna, niczym nie zmącona, wieczna i płonąca wewnętrznym ogniem stałości. On jest jedyny, jest wart tego uczucia, nawet jeśli go nie ma obok i już nigdy nie będzie.
I tak też musi pozostać... 

niedziela, 7 października 2012

Sen 37. Nocne rozmowy

Przed zaśnięciem łyknąłem garść proszków przeciwbólowych i nasennych i z małym otępieniem przyłożyłem głowę do poduchy. Zasnąłem prawie natychmiast, lecz prawdopodobnie nie spałem długo, gdyż obudził mnie drażniący zmysły dzwonek telefonu. Na wyświetlaczu ujrzałem imię Błękitnookiego. Sięgnąłem do lampki nocnej. Markiza siedziała w bujanym fotelu i bacznie mnie obserwowała. 
- Halo?! - Próbowałem przekrzyczeć huk i potężne wycie jakiejś maszyny dobiegające z drugiej strony telefonu. - Jesteś tam?
- Jestem na lotnisku... - wykrzyczał Błękitnooki. - Jestem w drodze do ciebie. Czekaj chwilę... 
Widocznie wszedł do jakiegoś pomieszczenia, gdyż hałas znikł. 
- Jestem już. Słuchaj, załatwiłem swoje sprawy dużo wcześniej, kupiłem bilet i lecę dziś w nocy.
- Tak się cieszę, że wracasz. Siedzę tu sam jak palec i tylko czekam aż przyjedziesz.
- Spokojnie! Też się stęskniłem! Za 16 godzin będziemy razem. Mam ci tyle do opowiedzenia... Dobra, kończę, bo u ciebie przecież środek nocy! Do zobaczenia!
- Czekam. I... - nie dokończyłem, gdyż rozmowa została przerwana.
Uśmiechnąłem się i z wrażenia ucałowałem wyświetlacz telefonu. 
- I widzisz, starucho, twoje przepowiednie na nic się zdały!
Łypnęła na mnie okiem niby pirat na skrzynię ze skarbem i z satysfakcją się odezwała:
- Zobaczymy jeszcze, zobaczymy...
- Masz 16 godzin na to by zniknąć - odparłem jej, zgasiłem lampkę i przytuliłem się do ciepłych pleców rozgrzanego pod pościelą i równomiernie oddychającego Lemura Błękitnookiego. 
- Zabaczymy, jeszcze zobaczymy... - wyszeptała i zaczęła bujać się na swym fotelu.

Sen 36. Szczyt ekscytacji Markizy

Od rana Markiza była w dziwny sposób podniecona. Machała łapkami, odrzucała czepiec do tyłu, odgarniała kosmyki z twarzy, szurała suknią po podłodze, energicznie bujała się w fotelu i nuciła chyba rosyjską piosenkę pod nosem. Jakoś w południe zaczęła gwizdać i powtarzać co chwilę: "Będzie niespodzianka!" Tuż przed kolacją wszedł do kuchni Błękitnooki i usiadł przy stole. Ciągle milcząc, przysunął do siebie kubek z herbatą i wrzucił doń plaster cytryny. Sięgnął po kanapkę i przeżuwał wolno, spoglądając ukradkiem to na mnie, to na bujającą się w fotelu Markizę.
- Czy ona musi tu być? - Zapytał po chwili.
- Co mam zrobić? Nie zwracaj na nią uwagi.
- Łatwo ci powiedzieć. Ona siedzi ciągle w naszej sypialni jak jakaś cholerna przyzwoitka!
Nie odpowiedziałem, a ona szyderczo zachichotała.
- Będzie niespodzianka! - Zaintonowała.
Spojrzał na nią i wzruszył ramionami. Sięgnął po drugą kanapkę, gdy przy drzwiach wejściowych rozległ się dzwonek. 
- Ja! Ja pójdę! - Raptownie Markiza podniosła się z fotela. - To niespodzianka! 
Spojrzeliśmy po sobie. Z przedpokoju dochodził nas odgłos zbliżających się kroków. Do kuchni weszła Markiza i niezwykle podniecona usiadła w bujanym fotelu. Za drzwiami ktoś został. Rozległo się ciche pukanie. Wstałem od stołu z kubkiem herbaty w ręku, Błękitnooki zastygł z kanapką przy ustach. 
- Wchodź! Wchodź! - Zachichotała Markiza.
Do kuchni wszedł wysoki mężczyzna.
- Dobry wieczór...
Z wrażenia wypadł mi z rąk kubek i roztrzaskał się na podłodze. Spojrzałem na zaskoczoną twarz Błękitnookiego i zaszumiało mi w głowie, a w tym czasie Markiza zanosiła się wręcz histerycznym śmiechem. Przed nami w czarnej flauszowej kurtce stał Elbi.

Sen 35. Działanie wsteczne

- Wiedziałam! Brawo! - Aż uniosła się ze swego fotela, gdy tylko mnie zobaczyła i zaczęła klaskać.
Wszedłem do pokoju i rzuciłem bluzę na łóżko. Sięgnąłem po kubek, na dnie którego majaczyło kilka łyków zimnej herbaty zrobionej rano. Wypiłem łapczywie i zacząłem się rozbierać. Markiza przestała klaskać i przyglądała mi się spod czepka. Poderwała się i zaczęła zbierać z podłogi rzucone przeze mnie ubrania. Złożyła spodnie, rozciągnęła zrolowane skarpetki, poskładała sweter i T-shirt, potem podciągnęła swój fotel do łóżka i nachyliła się nade mną. 
- Wiem, co czujesz, spokojnie. Musisz stąd uciekać, wracać do domu, i to jak najszybciej! - Głaskała mnie po włosach i po policzku. - Stamtąd będzie bliżej, pójdziesz znów w tamto miejsce jak kiedyś! Tu nie możesz, bo jest za daleko, ale wrócisz, to będziesz lżej tęsknił! 
Zamyśliła się, po chwili sięgnęła po mój telefon.
- Mam zadzwonić do Sindbada? Pamiętam numer! Jest taki prosty, ma tylko szesnaście cyfr! Zadzwonię, a potem szybko cię spakuję! Co o tym myślisz?
- Musisz stąd uciekać! Musisz jechać i to szybko! Nie pozwól, by wczorajsze upokorzenie się powtórzyło! To jedyna okazja, by wyrównać rytm! Wiedz, że w poniedziałek będzie gorzej, o matko! Taki wstyd może cię czekać, wstyd, wskazywanie palcami i szepty, a te są najgorsze! I po co ci to? 
Poderwała się i kucnęła przy walizce. Zaczęła zbierać do niej ubrania, zawinęła buty w woreczki, zaczęła upychać po kątach kosmetyki i podręczne przybory. 
- Ooo! To odłożę ci na podróż - złożyła na krześle biały podkoszulek i czerwony sweter. - Spokojnie, śpij, musisz wypocząć, czeka nas prawie 30 godzinna podróż, śpij, ja się wszystkim zajmę. Bądź spokojny, na miejscu dołączy do nas Drwal i będzie nam łatwiej. A teraz już śpij, kochaniutki, śpij i śnij o prezencie, jaki szykuje ci Drwal! On już czeka, powiadomiłam go wczoraj. Oboje chcemy wykonać przerwane kiedyś zadanie. I wszyscy troje będziemy szczęśliwi.  

piątek, 5 października 2012

Sen 34. Zaskoczenia i nieporozumienia

Swoim zwyczajem wślizgnął się do pokoju. Czuwałem, gdyż mąciła mą uwagę obecność Markizy. Pewnie jej nie zauważył, gdyż od razu odsunął kołdrę i położył się obok mnie. Przylgnął całą długością ciała i objął mnie ręką w pasie. Westchnął. Chciałem się przywitać, lecz przerwał mi dość głośny chichot. Podniósł głowę z poduszki i raptownie usiadł, dostrzegając w tym samym momencie Markizę w kącie pokoju.
- Co to znaczy?! Kto to jest?!
- Nie zwracaj na nią uwagi. Jest tu od wczorajszego popołudnia. - Próbowałem mu wytłumaczyć.
- Ale... 
- Nie, mój kochaniutki - przerwała mu - jestem tu od ponad pół roku, a nie od wczoraj! I całkiem mi tu dobrze.
- Ktoś ty? - Zapytał jej.
- Jestem D. A on - wskazała na mnie - nazywa mnie Markizą! Hahahaaaahh! Niech mu będzie, choć Francuzką nie jestem. Przynajmniej ładnie brzmi - Markiza! Hahahahahh!
- ?? - Spojrzał na mnie. Z wrażenia był blady i miał rozchylone usta. 
Po chwili opanował się i zdecydowanym ruchem otworzył drzwi na oścież.
- Proszę wyjść z naszego pokoju!
- Waszego?! Fiu, fiu, fiu! Nie wyjdę, bo to on mnie tu zaprosił - ponownie na mnie wskazała palcem i rozhuśtała swój bujany fotel. 
- Jestem tutaj, bo i ty tu jesteś i on tu jest, ale przeważnie go nie ma, więc się tym nie przejmuj, ale, taka prawda, że i nas tu nie ma. Ale pamiętaj, że jesteśmy razem dla niego, on jest dla nas, ale prawdę mówiąc nie istniejemy i on także tutaj nie istnieje, choć tam, wiesz, z tej drugiej strony jest! Śnimy mu się oboje, on sam się śni sobie, ale tak naprawdę istniejemy na równych prawach także w świecie zmysłowym - kontynuowała. - On chce, byśmy tutaj byli, my nie chcemy tutaj być, ty chcesz i nie chcesz zarazem, ja też nie chcę, chociaż nie wiem już sama - może chcę tu być albo i nie, ale, wiesz, za to mam jakieś zajęcie, nie nudzę się.
- To idź do kogoś innego - odezwałem się w końcu.
- Nie mogę, kochaniutki, bo to ty mnie wybrałeś i nie mogę odejść sama...
- A ...? - Zapytałem.
- Z nim! - Wskazała palcem tym razem na niego.
- Hmmm? - Był nadal blady i nerwowo skubał kołdrę.
- Przecież wiesz, dlaczego tu jestem. - Zwróciła się do niego. - Pamiętasz Drwala? Przyszedł wtedy po niego tamtego wieczoru, byłam tam, dobrze to pamiętam i pamiętam jeszcze coś ważnego - twoją nieobecność.
- O co chodzi? O czym ona mówi? - Pogubiłem się w ich rozmowie.
- O tym, mój kochaniutki, że jeśli mam zniknąć, to tylko z nim!
Nadal tego nie rozumiałem, a on siedział ze spuszczoną głową.
- Tylko że ja nie chcę, by on odchodził! - Warknąłem wręcz na nią.
- To i ja muszę zostać. - Rozłożyła ręce w geście swojej niemocy.

Sen 33. Prawdziwa twarz Markizy

Próbowałem ją lekceważyć przez cały dzień. Nie reagowałem na jej zaczepki i ironiczne miny, lekko gwizdała sobie pod nosem piosenkę, którą bardzo lubię. W końcu nie wytrzymałem i otworzyłem drzwi:
- Wynocha! - Uniosłem głos.
- Cyt, cyt, cyt... - cmokała pod nosem i przecząco kręciła głową. - Nie tak szybko, kochaniutki...
- Wynoś się tam, skąd przyszłaś!
- Zatem zatoczę koło - odgryzła się, przestała bujać fotelem i spojrzała mi w oczy. - Pewnie zapomniałeś o tym, że sam pozwoliłeś mi powrócić tak na dobre może jakieś pół roku temu...
- Nieprawda...
- Prawda! Kupowałeś mi same rarytasy, karmiłeś najlepszymi kąskami, a teraz to ja nie mam ochoty odchodzić, bo mi tu dobrze - skwitowała rozmowę.
- Nigdy ciebie przedtem nie widziałem jak teraz.
- Bo nie chciałeś. Ale wierz mi - byłam ciągle przy tobie.
Nadal stałem przy otwartych drzwiach i wskazywałem jej wyjście. 
- Mój drogi, pamiętaj, że jestem twoim życiem i twoją śmiercią - odepchnęła się nogą i zaczęła bujać fotelem w tylko sobie znanym rytmie.
- Co przez to rozumiesz?
Spojrzała na mnie z lekkim zdziwieniem i zza falban obszernej sukni wyciągnęła czarno-białe zdjęcie. 
- To! - Rzekła krótko.
Nabrałem powietrza w płuca i zastygłem.
- Nie potrafię tego odrzucić...
- Dlatego tu jestem, kochaniutki.

środa, 3 października 2012

Sen 32. Markiza przyjęła widzialną postać

Jak się okazało, pewien Lemur miał rację. Obecność Markizy została odkryta. Siedziała ona od dawna w bujanym fotelu w kącie pokoju i tylko czekała, by ściągnąć z siebie przezroczysty płaszcz i tym samym stać się widoczną.
Tak, nawiedziła mnie Markiza. Tak naprawdę jest tu od dawna, tylko cichutko bujała się w swym fotelu i ostrzyła szpony. Dziś wstała i pokazała się w całej okazałości.
Ma czarną suknię z falbanami i wdowi koronkowy czepiec na głowie, spod którego wysuwają się kosmyki siwych włosów. Markiza przypomina sympatyczną babuszkę rozdającą ciastka dzieciom na ulicach, głaskającą czarnego kota i szydełkującą na drutach nową parę skarpet we wzorki. Miła jest tylko z wyglądu, bo tak naprawdę niszczy każdego, którego nawiedzi. U mnie gości od dawna, tylko nie chciałem jej zobaczyć. Do dziś.
Po południu bardzo zmokłem i, przebrawszy się w dresy i ciepłą bluzę, nasunąłem kaptur na głowę i zakopałem się w łóżku. Zasnąłem mocno, lecz później nawiedził mnie znany koszmar. Był niesamowicie realistyczny, do teraz odczuwam strach i czuję ścisk traconej dłoni i zimno wody, w której ona znikała. Słyszę też słowa, jakich nikt nigdy nie chciałby usłyszeć, słowa o pomoc, jakiej nie jest się w stanie udzielić ze względu na własne ułomności i brak sił. I nagłe uczucie utraty tej dłoni, utrata słońca, utrata sił i prób, utrata życia... i ten straszny ucisk w klatce piersiowej, ścisk gardła i strach... 
Zerwałem się z niemym krzykiem z łóżka i szukałem wokół siebie utraconej dłoni, lecz nie było już ulewy i nie było zimnej wody... Do tej pory wali serducho i krew pulsuje w skroniach. 
Tak działają opary wydzielane przez Markizę. Jej obecność przewija się w ostatnim dłuższym okresie czasu i tutaj, praktycznie w każdym słowie pisanym, każdej myśli i każdym wniosku. Co z tym zrobić? Czyżby było już za późno na pozbycie się jej? Czy jest szansa na spokój i unormowanie?
Tamten Lemur miał rację, lecz nie będzie już okazji, by się o tym dowiedział. Szkoda...

poniedziałek, 1 października 2012

Sen 31. Nocne rozmowy

Dni uciekają jak szalone. Wstaję rano, wychodzę do miasta załatwić sprawunki, pojawiam się tam, gdzie jestem postrzegany jako narzucająca się persona non grata i wracam z pustymi rękoma do domu. Do pustego domu. Cisza. Pustka. Półciemność. Samotność. Załączam pralkę i patrzę w obracający się bęben lub nasłuchuję odgłosu wrzenia wody w czajniku. Ostatnimi czasy lubię też szum lejącej się wody w kuchennym zlewie. To jedyne odgłosy, jakie towarzyszą mi w ciągu ostatnich trzech tygodni. Owszem, wychodzę do miasta, jeżdżę na spotkania, rozmawiam z innymi w obcym języku, ale to trwa może godzinę, dwie i potem wracam do swojej domowej ciszy. Dom zaczął przemawiać swoim własnym językiem - wzdycha, sapie, zgrzyta, świszczy, skrzypie. Szczególnie słyszę go w nocy, gdy zakrywam się kołdrą na swoim małym poddaszu. Wtedy śpiewa swą tajemniczą pieśń i gra na nieludzkich instrumentach.
Jednak wczorajszej nocy nie byłem sam. Swoim zwyczajem po cichu wszedł do pokoju i usiadł na skraju łóżka. Czekał aż sam się obudzę. Podświadomie wyczuwam go, a on przechyla swoją głowę lekko na bok i uśmiecha się.
- Płakałeś... Czemu?
- Z różnych powodów... Ciężko mi.
- Wiem. Musisz to przetrwać. Zacznij wierzyć, że się uda.
- Dobijają mnie te puste dni, przeraża mnie ta cisza...
- Tęsknisz za domem...
- Też, ale za tobą chyba bardziej...
Wbił wzrok w podłogę i pokiwał głową. Po chwili wsunął się pod kołdrę i położył głowę na mej poduszce. 
- Wiesz, że tak musi być. - Powiedział.
- Wiem i to boli mnie najbardziej...
Zasnęliśmy. Prawie do samego poranka słyszałem jego bliski oddech, lecz gdy tylko otworzyłem oczy, jego już nie było. Pozostał po nim tylko odciśnięty ślad na poduszce. Smutno mi, bo nie wiem, kiedy znów do mnie przyjdzie.

piątek, 21 września 2012

Sen 30. W paszczy lwa

- Słyszałem twoją rozmowę z panią Muszką. Jesteś tego pewien? - Spytał przy śniadaniu Lemur Błękitnooki.
- Czy mam inne wyjście? Chyba muszę... trzeba zaryzykować... I tak już postawiłem wszystko na jedną kartę... Jak tak dalej pójdzie, to wysiedzimy tutaj tuzin złotych jaj - wydusiłem po chwili.
- Sprzedamy i będziemy nadziani - uśmiechnął się.
- Pamiętasz, mówiłeś kiedyś, że za wszelką cenę chcesz uniknąć paszczy lwa... - uniósł kubek z kawą do ust.
- Wiem... A teraz sam się do niej pcham... - dokończyłem za niego.
- A jeśli jest tam szansa dla mnie... dla nas? Może paszcza lwa nie jest aż tak straszna, jak ją sobie wyobrażam?
- Jest albo i nie jest. Wszystko wyjdzie w praniu i albo będziesz zadowolony, albo będziesz żałował podjętych kroków...
- I w tym sęk, bo jak się okazuje, to obydwie opcje mogą mieć dwa zakończenia.
- Więc co postanawiasz?
- Trzeba się przygotować, bo jutro rano wybieramy się do paszczy lwa!

czwartek, 20 września 2012

Sen 29. Marchewki

Kierowałem się w stronę łazienki, kiedy to Lemur Błękitnooki zastąpił mi drogę. Uśmiechnąłem się na jego widok, a on w geście ukrytej niespodzianki rozłożył ręce i zrobił filuterną minę. Miał na sobie czarne spodnie od dresu, czerwoną podkoszulkę i na głowie czapkę mikołajkę z wiszącym z boku dzwoneczkiem. W ręku trzymał wielką surową marchewkę, którą co chwilę podchrupywał.
- Do świąt jeszcze 3 miesiące - zauważyłem z poważną miną.
- Ćwiczę już - odparł.
- Będziesz rozdawał dzieciom marchewki w galerii?
- Nie. Będę wchodził do domu przez komin...
- Aaaa...Więc ta marchewka to chyba dobry pomysł...- poklepałem go po ramieniu.
- Zawsze mogę wejść przez okno...
- Oszalałeś!? Nie wybaczyłbym sobie, gdybym miał stracić taki widok!
- Gdzie idziesz? - Zapytał.
- Kąpać się...
- Hmmm... - zmrużył oczy. - A masz dużo piany?
- Mam... A co..., chcesz się dołączyć?
- Jeszcze pytasz...

środa, 19 września 2012

Sen 28. Mary

Wlał mleko do salaterki z płatkami i powoli zamieszał je łyżeczką. Milcząco patrzył w załączony telewizor. Zdaje się, że tylko obserwował zmieniąjace się obrazy, gdyż głos odbiornika był wyciszony. 
- Wspomniałeś wczoraj o zniknięciu... - usadowiłem się naprzeciwko niego z kubkiem dymiącego kakao. - Zasmuciłeś mnie tym...
- Wiem... - spojrzał na mnie i po chwili uciekł wzrokiem w stronę migającego telewizora. - Czy zastanawiałeś się nad tym, jak zareaguje Elbi, gdy się o nas dowie? - Zapytał Lemur Błękitnooki poważnym głosem, oparł się o krzesło i założył ręce na piersi. - Jak myślisz, co pomyśli o tym wszystkim? O tym, że tu jestem, że śpimy w jednym łóżku i że się kochamy?
Wziąłem głęboki oddech.
- Nie wiem... Wystraszy się pewnie, zniknie jeszcze bardziej niż zniknął ostatnio... Nie wiem...
- No właśnie... Czyż nie jestem tu przeciwko niemu? A jeśli coś mu się odmieni, odszuka numer do ciebie i zechce się skontaktować?
- Skądże! Elbi to Elbi, a ty to ty! 
- Ale jesteś tu z nami obydwoma jednocześnie... - Błękitnooki rozłożył ręce i zastygł niby posąg.
- A jakby miał się dowiedzieć o tobie? - Spytałem po chwili. - Nie mam z nim kontaktu, ostatni raz widziałem go kilka lat temu... Wtedy bez słowa minął mnie na ulicy...
- Przecież rozmawiałeś z nim wczoraj wieczorem. 
- Wiem. Ale to nie to samo co rozmowa z tobą. Lemurku Błękitnooki, ty jesteś obok mnie, a Elbi jest z tej drugiej strony. 
- Sam nas zdradzisz, sam mu wyjawisz, jeśli już o tym nie wie, że tu bywam i dlatego wolę zniknąć z własnej woli. To tylko kwestia czasu. Ja zniknę, on wróci.
Drgnąłem. Postawiłem kubek na stole i ze zdumienia otworzyłem usta. Lemur Błękitnooki siedział prosto na krześle naprzeciwko i patrzył na mnie swymi przejmująco niebieskimi oczyma.
- Wiem, co masz na myśli... Uważasz, że on wie? - Spytałem go.
- Może jeszcze nie wie tego na sto procent, ale może się domyślać, że tu jestem... Albo - wie o nas, i sam mu o tym powiedziałeś.
- Elbi zna te słowa? Myślisz? Ale jak mógł na nie trafić? 
- Uważam, że ktoś mu podpowiedział, gdzie jesteś, gdzie... razem jesteśmy... Ktoś zdradził Elbiemu nasze miejsce, a ty sam mu powiedziałeś o mnie... o nas...
- Rozumiem Lemurku Błękitnooki... Teraz Elbi zniknie całkowicie, pozna prawdę o mnie i o sobie samym i zamknie się w swoim świecie mocniej niż kiedykolwiek do tej pory i przepadnie na zawsze.
- Wystraszy się jak wtedy?
- Pewnie wystraszy się jeszcze bardziej i w panice ukryje się nawet poza naszymi snami albo...
- Hmmm??
- Albo Elbi, zapędzony w kozi róg i pozbawiony oddechu, będzie chciał mnie zniszczyć i przez to odzyskać spokojny sen... - przeraziłem się swoją myślą.
- Tak też może być. Zatem musisz uważać na to, co mówisz jemu i w ogóle co mówisz - pokiwał głową Lemur Błękitnooki, po czym wstał i, wychodząc z kuchni, na pożegnanie pocałował mnie w czoło. Uśmiechnąłem się i dostrzegłem w twarzy Błękitnookiego majaczące rysy Elbiego. Wiedziałem, że to już nie jest sen. 

wtorek, 18 września 2012

Sen 27. A za milion lat...

- Wiesz, że któregoś dnia definitywnie zniknę z twoich światów? - Zagaił rozmowę Lemur Błękitnooki, gdy tylko położyliśmy się do łóżka.
Zmarszczyłem czoło.
- Dlaczego tak mówisz?
- Prawa fizyki... Prawa logiki... Może nawet prawa boskie...
- Bóg do naszych spraw się nie wtrąca - chciałem uciąć temat. - A fizyka i logika są po naszej stronie.
- Tak uważasz?
- Oczywiście...
- To dlaczego widujemy się tylko w snach? Wizjach... Majakach... Zwidach i koszmarach... Hmmm?? 
Zastanawiałem się zbyt długo, gdyż zwrócił głowę w moją stronę i czekał na odpowiedź. 
- Bo sny i zwidy nie mają granic...
- To nie jest odpowiedź - stanowczo odparł.
- Ale jakie to ma znaczenie? Jesteśmy razem, a to jest najważniejsze.
- Odpowiedz, proszę - nalegał. 
Wsparł głowę na ramieniu i wpatrywał się we mnie. Pomimo ciemności widziałem ciemny kształt brwi na jego jasnym czole. Unósł je nieco do góry i czekał.
- Nie mogę żyć w twoim świecie, a ty w moim tak. Chociaż w taki sposób, niedotykalny i pozazmysłowy, nie jesteś odległą mgłą, jesteś jak zapach kwiatu w moim domu.
- Pojmujesz to wszystko zbyt bardzo zmysłowo.
- Miłość jest zmysłowa! 
- A co to jest miłość twoim zdaniem? 
- To to, że jesteś obok mnie. To, że rozmawiamy. To, że oddychamy tym samym powietrzem i mamy wspólne ciepło pod kocem. To, że patrzysz na mnie, a ja patrzę na ciebie i mogę cię dotknąć, przytulić.
- Ale to wszystko jest nadal tylko majakiem...
- Wiem i właśnie to boli najbardziej... Może kiedyś, w nieokreślonej przyszłości, gdy świat się rozpadnie i złoży na nowo, będzie mi dane spotkać ciebie ponownie i zmysłowo objąć twoją twarz i złożyć na niej pocałunek jak tamtego wieczoru i wyszeptać "Kocham..."
- Skoro się znów spotkamy w tej przyszłości, to i przyjdzie nam znów się rozstać...
- Tak... I znów będę na ciebie czekał milion lat... 
- Będziesz czekał?
- Tak...

Sen 26. Pomimo upływu czasu

- Czy wiesz, mój drogi, że tak całkiem niedawno zaczął się 5 rok naszej znajomości?
- Hmmm... To już tyle czasu szukasz nieistniejącego sensu wspólnej egzystencji?
- Cieszę się, że tu jesteś.
- Jestem, nie będąc - wzruszył ramionami Lemur Błękitnooki.
- Cóż... Najważniejsze w tym chaosie istnień jest to, że nadal jestem zakochany po uszy w twoim głosie,  w tym twoim francuskim "r", niebieskim spojrzeniu i w tym, czego tak nie lubisz - w wąskim, prostym nosku. 
- W prostym nosku? Hmmm... Chyba trochę przesadzasz...
- Taki sam ma Justin Kirk i jest dzięki niemu niesamowicie przystojnym facetem. Mógłbym tak wymieniać i wymieniać... - wszedłem mu w słowo. 
- Justin Kirk?!
- Tak! Jednak tak na serio urzekła i uwiodła mnie twoja inteligencja, spokój i opanowanie. I gust! Tak, to jest coś! Twój gust!
- Jak zwykle przesadzasz - odparował Elbi ze zdziwioną miną.
- Wiem swoje, a ty wiesz swoje.
Justin Kirk w "Aniołach w Ameryce"

poniedziałek, 17 września 2012

Sen 25. Podobieństwo

- Wiesz, że jesteś bardzo podobny do pewnego aktora z "Listy Schindlera"? Nawet jego głos ma taką samą barwę jak twój... - Zagadnąłem go dziś w kuchni.
- Wiem. To przecież byłem ja - odparł Lemur Błękitnooki. 

Sen 24. We mgle tajemnic

Drzwi zaskrzypiały ciuchutko. Duży biały kot śpiący w nogach łóżka podniósł głowę i błyszczącymi oczyma świdrował ciemność. Po chwili wyciągnął do przodu łapy, wygiął grzbiet i miękko przeszedł w stronę poduszki, by zeskoczyć stamtąd na dywan i czmychnąć pod łóżko.
Przez szparę pod drzwiami do sypialni zaczęła wdzierać się gęsta mgła. Najpierw spowiła nieprzeniknionymi oparami kąty, zawisła nieruchomo pod sufitem, wpełzła we frędzle zasłon i pomiędzy nici dywanu. Zastygła niczym zeszklona żelatyna, unieruchamiając w swym wnętrzu każdy sprzęt, powietrze, rosę potu na czole śpiącego, jego sny i myśli, w tym uciśnieniu przestała krążyć jego krew i płyny ustrojowe. W bursztynowej pułapce blaskiem seledynowego utajenia mignęły oczy uwięzionego kota, który, wydając gardłowy pomruk, zastygł z półotwartym pyszczkiem. Mgła wdarła się do jego wnętrza, otoczyła jego wnętrzności, wlała się do komór serca, wypełniła swą gęstością zwoje mózgowe i uśpiła zwierzę. Blask jego oczu znikł, zaciągając matową zasłonę na białka i źrenice. Cały pokój znieruchomiał i zdrętwiał.
Drzwi ponownie skrzypnęły i przez szczelinę wsunęła się do pokoju dłoń. Długie i subtelne palce odnalazły kontakt i załączyły górne światło. Podniosłem głowę i ujrzałem znaną sobie postać. Usiadłem na łóżku, podwinąłem nogi pod siebie i czekałem aż podejdzie. Z początku nie zauważyłem, że korpus mojego ciała nadal leży pod pościelą. Obok mnie spał kot zwinięty w kłębek, lecz gdy chciałem go pogłaskać, moja dłoń zapadła się niby w unikalnym widmie i zaczęła znikać. Dotkąłem swojej twarzy, lecz niczego tam nie było. Przeniosłem rękę na śpiącego siebie i wyczułem fizyczny opór ciała. Było zimne i jakby skamieniałe. Nie oddychało, lecz drżało niby z zimna. Przyjrzałem się sobie - lekko rozchylone usta, lekko zaróżowione poliki, gładkie czoło i jasne włosy rozrzucone na podusze, a wiele z nich w nieładzie pokrywało część twarzy i bezczelnie wdzierało się do oczu, ust i uszu. Chciałem je odgarnać na bok, lecz jakby zmagnesowane wracały na swoje miejsce.
Postać zbliżyła się do łóżka i była już na wyciągnięcie ręki. Gdy usiadła, biały kot już siedział na jej kolanach i wyniośle przeciągał się i prosił o pieszczoty. Oparłem głowę o pobliskie drzewo i zapatrzyłem się w niebo. Chmury płynęły pchane niewidzialnym wiatrem, pośród nich kołował sokół bądź jastrząb. Przykryłem rąbkiem kołdry śpiącego kota, by nie stał się ofiarą drapieżnika i wziąłem do ręki dłoń mojego towarzysza. Spojrzał na mnie i uśmiechnął się. Wskazał niemym gestem stolik i zza siebie wyciągnął kruche ciastka z makiem i dwa kubki kawy. Usiedliśmy. Kot od razu wskoczył na stół i prosił o łakocie. Nawet nie zdążył się zbliżyć, gdy ze świstem z nieba spadł sokół i wbił szpony w jego grzbiet. Na stole zakotłowało się, kubki przewróciły się, ciastka pospadały na dywan. Lampa nad stołem huśtała się we wszystkie strony. Mój towarzysz wstał i pogłaskał sokoła po głowie, a ten uleciał w niebo, zabierając ze sobą swoją zdobycz.
Zaczęło się ściemniać. Ani boczna lampka, ani światło górne nie dawały wystarczającej jasności. Las zaczynał pogrążać się we śnie. Wstaliśmy od stołu i przeszliśmy do sypialni. Pocałował mnie w czoło i położył się obok. Naciągnął kołdrę i poprawił poduchy. Obudzony kot wyszedł spod łóżka i, miaucząc, wskoczył na pościel. Pogłaskał go i spojrzał mi w oczy.
- Chyba popełniłeś błąd - szepnął.
- Wiem...
- Jesteś tak daleko i tak blisko zarazem - wydusiłem po chwili.
- Zawsze jestem za daleko - wsunął rękę pod mój kark i mogłem do niego przylgnąć bardziej. Czułem bicie jego serca. Słyszałem, jak przymykał powieki i gdy głęboko wzdychał, jego klatka piersiowa się podnosiła i opadała.
- Martwisz się tym? - Spytałem.
- Nie, raczej nie. Nasza bliskość jest nieokreślona - odparł.
- Wiem, że nie ma ciebie tutaj i już nie będzie - wyszeptałem i ucałowałem go w czoło.
- Właśnie. Trzeba nam trwać, będąc blisko oddalonymi od siebie...
- Nadzieja umarła, gdy...
- Nie, to umarł tamten czas - oddał pocałunek i zamknął oczy.
Mgła zniknęła i zasnęliśmy przytuleni z kotem w nogach pośród szumu jesiennego wiatru.

środa, 1 sierpnia 2012

Sen 23. Oczka na kostce do gry

Wszystkie blogowe słowa się posklejały i straciły swą przyczepność. Logika stała się alogiczna, system stracił na wadze, kolory liter wyblakły, a zdania nie są już czarno-białe jak na wyrazistej szachowej planszy. Sens zakręcił swymi kryształkami jak w rurce kalejdoskopu. Cóż, nieraz tak się dzieje.
Treść Madagaskaru Lemurów rządzi się swoimi prawami. To jak gra planszowa, chińczyk lub warcaby. Szachy raczej nie, bo są skomplikowane, mają dużo figur i zbyt wiele możliwości posunięć. Od warcabów lepszy będzie chińczyk, bo obok pionków i pól jest kostka. I to ona w sumie jest tu najważniejsza. Gdy do stolika z rozpoczętą grą przysiada się jakiś obserwator, zastaje już rozstawione pionki, w ruch poszła kostka, która wyznacza zakres strategii ruchów. Musi przyjąć stan zastany, bowiem nie można cofnąć gry, może być jedynie świadkiem jej posuwania się do przodu. Tak samo jest z treścią Madagaskaru Lemurów. Nie można jej cofnąć, bo słowa zapisane mają już zrealizowaną magiczną moc i są niby rozstawione na planszy pionki. Lemur Katta wyznacza ilość pól, przesuwa pionki, a obserwator może się z tym zgodzić lub też nie. Zatem blog to też gra i jak i ona jest fikcyjny. Żadne pole na planszy chińczyka i żaden pionek nie są przecież prawdziwe, one tylko udają i naśladują. Madagaskar Lemurów Pełen też tylko udaje i naśladuje, a Autor nigdy nie ukrywał tego, że to, w co gra, jest nieprawdziwe. To samo z kostką do gry - wprawia w ruch pionki, decyduje o zmianie pól i zadowala lub irytuje obserwatora, ale tak na serio jest fikcyjna. Z Autorem bloga o Lemurach jest tak samo. Nigdy nie istniał w rzeczywistości, ba!, nie ma go nawet w świecie fikcji i fantastyki, jest tworem intuicyjnym, konstruktem potrzeby chwili, wydźwiękiem polifonicznego echa próżni, tworem czasowym lepszym czy też gorszym, jest swoistą kostką z oczkami,  jest tworem i żadne jego tu stworzone zdanie, słowo, nawet żadna litera nigdy nie powinny być traktowane na serio. Zatem zostaje jedynie obserwator, jako ta wyjątkowa i realna część gry, która może zadecydować, czy konstruowane poprzez obracanie się kostki słowa będą go nadal zajmować i czarować swoją nierealnością i fantazyjnością, czy też mają odejść w zapomnienie i wymazać z jej powierzchni oczka, i jeszcze zostaje to, co najważniejsze w tej zabawie -  uznanie opowiedzianych tu historii za prawdziwe lub zmyślone.

sobota, 21 lipca 2012

Sen 22. Historia prawdziwa



W przypływie dozy ładnej pogody i nabranych chęci do spaceru Katta wybrał się dziś do pobliskiego parku. Mijając zabytkową część Lemurii Małej i biały kościoł ewangelicki, kupił w wafelkowym rożku duże lody z polewą ajerkoniakową, poprawił książkę pod pachą i skręcił na ławeczki przy parkowej fontannie. Tam usiadł w cieniu rozłożystej brzozy, założył nogę na nogę i zaczął czytać. Pochłonięty lekturą próbował nie zważać na to, że przysiadł się jakiś Dziobak. Zmierzył intruza, przewrócił oczyma, wziął głęboki oddech i lekko odwrócił się do niego plecami. Dziobak zauważył ten minimalny odruch i się uśmiechnął.
- Przecież cię nie ugryzę - powiedział po chwili.
Katta spojrzał na niego z kwaśną miną i "Okej" wyburczał, po czym zaczął znów czytać.
- Wiesz, że się skądś znamy... - zagadnął ponownie Dziobak. 
Lemur spojrzał na niego z ukosa, nabrał powietrza do płuc i zlustrował mały placyk wysypany żwirkiem, pośrodku którego stała fontanna. Dokoła znajdowało się około dwunastu ławek, z czego zajęte były tylko dwie - jedna przez niego samego i druga przez jakąś starszą panią i jej prawdopodobnego wnuczka. "Idź sobie pogadać z tą kobietą" - pomyślał Katta i ostentacyjnie wypuścił powietrze.
- Pewnie chcesz, bym sobie poszedł? - zagadnął nieznajomy.
- Nie... - skłamał Katta. 
Mężczyzna zamilkł i zdawało się, że liczył kulki czarnego żwirku pod stopami.
- Nie kojarzę ciebie, wątpię w to, byśmy się znali - powiedział Lemur po chwili.
- Mam bardzo dobrą pamięć do twarzy - odpowiedział. - Tylko nieraz ucieka mi z pamięci sytuacja, w której się kogoś gdzieś widziało.
- No tak... - odburknął mu Katta, nie wiedząc, co powiedzieć. 
"A teraz możesz sobie już iść" - pomyślał i rozłożył na kolanie książkę, dając tym samym sygnał, że nie ma ochoty na dalszą rozmowę. Lecz to nie zniechęciło nieznajomego, bo oparł się o ławkę, wyciągnął nogi do przodu, odchylił głowę do tyłu i zamknął oczy, wystawiając twarz w kierunku prześwitującego przez koronę brzozy słońca. "Zawsze mam pecha, że się ktoś do mnie przyczepi" - pomyślał Lemur i zaplanował sobie, że złoży swoje manele i za dwie minutki ulotni się niezauważony. 
Gdy miał już czmychnąć, nieznajomy się odezwał:
- Znam osobę, która jak ty bardzo lubi czytać. I jest mi bardzo bliska.  
Katta wtedy dokładniej mu się przyjrzał. Był dość wysoki i szczupły, miał krótkie brązowe włosy, wąskie usta i delikatny ciemny zarost. Na prostym nosie leżały bezramkowe okulary, które kryły przymknięte oczy. Ubrany był w prosty ciemnoszary bawełniany golf, ciemne dżinsy i sznurowane sportowe buty.
- Poznaliśmy się w pewien wrześniowy poniedziałkowy wieczór na jednym z czatów. Dobrze to pamiętam, bo do późnych godzin rozmawialiśmy na tak ciekawe tematy, że nie miałem odwagi zakończyć konwersacji. On siedział wtedy nad jakimiś papierami do pracy i, z tego, co mi później mówił, nie skończył ich. Ma na imię Paweł. Potem wymieniliśmy się numerami gg i obiecaliśmy sobie, że będziemy pisać do siebie. 
Przerwał swoją opowieść i skrzyżował ręce na klatce piersiowej. Katta nieco zbity z tropu nie wiedział, czy uciec od nieznajomego i jego opowieści, czy też zostać i go wysłuchać. 
- Chyba wtedy zauroczyłem się w nim - kontynuował swoją opowieść, nie otwierając oczu i nie spoglądając na zdumionego Lemura. - Pisaliśmy codziennie, potem odważyłem się do niego zatelefonować, miał taki cudowny głos, miękki i głęboki, taki typowy głos z radia. Paweł z czasem zaczął się do mnie przekonywać, zaufał mi. Chciałem go poznać, ale nie naciskałem, bo zastawiał się tym, że jest nieatrakcyjny i tylko się do niego zrażę. Jednak spotkaliśmy się po ponad miesiącu rozmów. Okazał się fajnym facetem. Zaczęliśmy się spotykać. Zbliżał się także termin mojego wyjazdu, Paweł wiedział, że jadę ze swoją przyjaciółką, obiecał mi, że będzie na mnie czekał. I wyjechałem. Wtedy nie zdawałem sobie nawet sprawy z tego, że on skrycie pokochał mnie naprawdę, ja zaś nie wiedziałem, jak mam nazwać to, co nas połączyło. Wróciłem, ale było już inaczej. On czekał, pamiętam, że rzucił mi się na szyję zaraz po powrocie. Był taki wtedy szczęśliwy,a ja musiałem udawać, że jest dobrze. Zacząłem się odsuwać, unikałem go, nie odpisywałem na esemesy. Nie miałem odwagi powiedzieć prawdy. Wiem, że mnie szukał, ale ja wtedy mieszkałem już w innym miejscu, nie powiedziałem mu o tej przeprowadzce... Po ponad miesiącu stwierdziłem, że trzeba zamknąć sprawę, bo Paweł nadal oczekiwał na mnie i na wyjaśnienia, które nigdy nie padły. Poszedłem do niego któregoś wieczoru i znów kłamałem. Nie miałem odwagi wyjawić prawdy. Siedział w fotelu i patrzył na mnie i czekał. Zakończyłem naszą znajomość i na koniec zadałem mu druzgocący cios, mówiąc, że lepiej dla niego będzie, jeśli mnie znienawidzi. Odparł tylko "Nie potrafię cię nienawidzić". Nie było po nim widać złamania, stał prosto i odważnie patrzył mi w oczy. Wyszedłem, a on został na klatce schodowej z opuszczonymi rękoma...
Przestał opowiadać. Oddychał spokojnie, ale słychać było ciężkie westchnięcie. Oderwał się od ławki i pochylił do przodu. Skrył twarz w dłoniach. Targały nim emocje. Katta siedział na skraju ławki i nie wiedział, jak ma się zachować wobec takiego wyznania.
- To czemu nie powiedziałeś mu prawdy? - zapytał go po chwili. - Przecież wiadomo, że lepsza prawda, nawet ta najcięższa niż kłamstwo...
- Nie wiem, nie potrafię tego wyjaśnić, ale prawdopodobnie bałem się konsekwencji naszej relacji, tego, co nas czeka i... uciekłem... - odparł łamiącym się głosem i zamilkł.
Milczał tak przez dłuższą chwilę, cisza stała się niezręczna. Chyba to wyczuł, bo odezwał się głosem przyciszonym i łagodnym.
- Widziałem potem Pawła kilka razy w mieście... Wstyd mi było i odwróciłem raz głowę, by uniknąć jego wzroku... Potem już więcej go nie spotkałem. Wiem tylko, że dużo chorował, że był w szpitalu, a ja nie ruszyłem nawet małym palcem...
Katta siedział na skraju ławki i nerwowo skubał folię, w którą oprawiona była książka. Ze dwa razy zerknął na Dziobaka i próbował dostrzec wyraz jego oczu, lecz ten nadal siedział zwrócony do niego profilem. Zapatrzył się w tryskającą fontannę, a potem obserwował chłopca biegającego przy babci o kilka ławek dalej. Czuć było, że zbiera myśli, by powiedzieć coś jeszcze.
- Kiedy to było? - Katta spytał nieśmiało.
- Wiele lat temu, ale ciągle pamiętam to wszystko, jakby wydarzyło się zaledwie kilka dni temu...
Znów opuścił głowę i zamilkł.
- Zamieszkałem wówczas ze swoją przyjaciółką w innej części miasta - zaczął nagle opowiadać, podnosząc głowę. - Tak..., mieszkaliśmy razem i byliśmy ze sobą jak mąż i żona. W sumie to chyba był główny powód porzucenia Pawła. W jakieś pół roku później okazało się, że Majka jest w ciąży. Miałem zostać ojcem. Z jednej strony cieszyłem się, bo moje życie zaczęło wyglądać jak normalne życie naszych znajomych, z drugiej strony byłem tym przerażony, gdyż zdawałem sobie sprawę, że moje stłumione i prawdziwe potrzeby mogą się kiedyś odezwać. Jednak wybrałem opcję bezpiecznej rodziny i akceptacji, pozostałe potrzeby i pragnienia wyparłem z pamięci i świadomości. Pomimo mojej pewności Majka wyczuła, że jest coś nie tak (kobiety takie rzeczy wyczuwają na odległość - wystarczy im wnikliwa obserwacja, analiza wniosków i już wiedzą wszystko. Nic się przed nimi nie ukryje, a szczególnie coś takiego). Wiedziała, ale nie zdradziła się, czekała, aż sam jej powiem. Niestety, nic takiego nie nastąpiło, bo święcie wierzyłem, że dzięki niej i dziecku stałem się normalny. Gdy na świat przyszedł Mateuszek, popadłem w konsternację, nie wiedziałem, co mam zrobić. Patrzyłem na to dziecko i brzydziłem się go, nie potrafiłem go dotknąć. Majka pokryjomu płakała, a w dwa miesiące po urodzeniu syna zniknęła, zostawiając krótki list: "Drogi Marku, nie mogłam postąpić inaczej. Wiem o Tobie od dawna, czekałam, aż sam mi to wyznasz. Nie mogę żyć z Tobą w kłamstwie, nie szukaj mnie. Dbaj o syna! Maja". Z tego, co się dowiedziałem, wyjechała do siostry do Kanady. Co trzy miesiące przysyłała pieniądze dla Mateusza. Zostałem sam z maleństwem, którego brzydziłem się dotknąć, lub też bałem, wiedząc o swoich wadach. 
Znów się zamyślił, ale i tajemniczo uśmiechnął.
- Minęło ponad 1,5 roku, gdy całkiem przypadkowo, robiąc porządki w domu, wpadł mi w ręce stary kalendarz. Znalazłem tam numer Pawła. Uśmiechnąłem się, bo był wpisany jego własną ręką. Natychmiast wróciły wszystkie wspomnienia i uderzyły we mnie ze zdwojoną siłą. Zabiło mi serce i krew uderzyła do głowy jak wtedy, gdy poszliśmy na pierwszą randkę. Z drżącą ręką wbiłem numer do telefonu i nacisnąłem zielony guziczek. Po kilku sygnałach usłyszałem dalekie: "Halo? Kto tam? Nic nie słychać...". To był jego głos! Wtedy się nie odezwałem, ale zacząłem go szukać w sieci z postanowieniem nawiązania kontaktu i uzyskania od niego po tak długim czasie potępienia lub wybaczenia. W kilka dni później, położywszy spać Matiego, odważyłem się zadzwonić do Pawła. Odebrał nieco zaspanym głosem. "Czy wiesz, kto dzwoni..." - zapytałem ze ściśniętym gardłem. "Tak. Poznaję cię po głosie..." - i tak zaczęliśmy prawie godzinną rozmowę. Zapewnił, że nie czuje do mnie żalu i cieszy się, mogąc znów mnie słyszeć. Umówiliśmy się wtedy na pierwsze spotkanie.
- Jadąc wtedy do jego miasta bałem się jak cholera - słowa te wymówił z większym naciskiem i zapatrzył się w fontannę. Pokiwał głową i uśmiech chyba na stałe zagościł na jego twarzy. - Ciągle w myślach mi huczały dwie sprawy - czy Paweł w ogóle przyjdzie na spotkanie i czy zaakceptuje w miarę możliwości aktualny stan rzeczy. Mógł przecież odmówić dalszej znajomości, widząc mnie po tak długim czasie i w dodatku z dzieckiem na ręku! A Mateuszka wtedy wziąłem ze sobą, bo, jak to często bywało u mnie - nie miałem go z kim zostawić. Jeśli ma dojść do mojego totalnego upadku, niech chociaż będę wobec Pawła szczery, chociaż raz... W umówione miejsce dotarłem kilka minut przed czasem. Siedział na ławce i przeglądał jakieś czasopismo. Wziąłem głęboki oddech i wysiadłem z samochodu i dopiero wtedy mnie zauważył. Patrząc wprost na mnie, odłożył gazetę i pomału podszedł. Uśmiechnął się i podał mi rękę. "Cześć. Dobrze się trzymasz. Cieszę się, że przyjechałeś" - mówił to, ciągle się uśmiechając. "Cześć. Nie ukrywam, że jestem mocno stremowany, no wiesz..." - próbowałem się wtedy jakoś wytłumaczyć z poważnej miny. "A po co się stresujesz? Chodź, tam dają dobrą kawę" - wskazał ręką na małą kawiarnię po drugiej stronie ulicy i zrobił w tamtym kierunku kilka kroków. "Poczekaj. Nie jestem sam. Musisz kogoś poznać..." - mój głos zdławił się i uwiązł w gardle, a serce mało co nie wyskoczyło mi przez ucho. Paweł spojrzał na mnie uważnie, a jego uśmiech zniknął. Otworzyłem tylnie drzwi samochodu i wypiąłem z fotelika Mateusza. Syn zarzucił mi ręce na szyję i oparł główkę na ramieniu. Paweł stał oniemiały z opuszczonymi wzdłuż ciała rękoma i nieco rozchylonymi ustami, obserwując scenę, której pewnie się nie spodziewał. "Nie miałem go gdzie zostawić" - głupią wymówką przerwałem ciszę. "Dobra. W takim razie tamta kawiarnia będzie dla nas za mała. Pójdziemy w inne miejsce" - podszedł, zmierzwił włosy Matiego i wziął ode mnie torbę z dziecięcymi rzeczami.
- W sumie to nie wiem, jak ja bym zareagował w takiej sytuacji - Lemur odważył się wtrącić własne spostrzeżenie w ciągu opowieści nieznajomego i zdziwił się, że w ogóle zabrał głos w nieco krępującej dla niego okoliczności, bowiem nie zdarzyło się mu jeszcze nigdy, by ktoś obcy opowiadał mu swoją życiową historię. Mężczyzna po raz pierwszy spojrzał w oczy Katcie i serdecznie się uśmiechnął. Lemur od razu uciekł wzrokiem i udawał, że liczy liście na pobliskiej krzewince. 
- Paweł był wtedy chyba bardziej zestresowany niż ja sam - zaczął mówić. - Wobec tego, co mu opowiadałem o sobie i o tym, co się po naszym rozstaniu wydarzyło, był bardzo dyskretny, wyrozumiały i szczery. Wobec samego Mateuszka był delikatny, otwarty i przyjacielski. Zachował klasę. Rozmawialiśmy wtedy około trzech godzin, zaczął zapadać zmrok i mały zaczął marudzić. I tak się dziwiłem, że tyle wytrzymał, ale z Pawłem miał co robić, bo on z dziećmi pracował od wielu lat. Paweł ma rękę do dzieci, zauważyłem to podczas tego pierwszego naszego spotkania.
- A to były następne? - Katta zapytał pełen ciekawości i zaraz speszył się swoim wścibstwem.
- Tak - mężczyzna się uśmiechnął i znów spojrzał na Kattę. - Zaczęliśmy ponownie się widywać. Paweł nie miał nic przeciwko temu, zresztą od razu pokochał Mateuszka. Za drugim razem widzieliśmy się już w moim mieście. Było wtedy dość zimno i Paweł nie zgodził się, bym ciągnął małego ze sobą taki kawał drogi. Przyjechał pekaesem i zabrałem go do siebie. Mieszkałem wtedy z synem w jednopokojowym wynajmowanym mieszkaniu, było niewiele miejsca, wszystko porozkładane było po sprzętach, zabawki porozrzucane po podłogach. Pawłowi to w ogóle nie przeszkadzało, od razu zniknął z małym na dywanie pośród klocków i plastikowych samochodów. Obserwowałem ich i chciało mi się płakać... Gdy Mati usnął, rozmawialiśmy bardzo długo... Paweł został na noc i tak się zaczęła na nowo nasza relacja. Problemem okazała się jednak znaczna odległość pomiędzy naszymi miastami. Dzieliło nas prawie 60 kilometrów, ktoś mógłby uznać, że to niewiele, ale dla osób pracujących ciągle na poranne zmiany i dla małego dziecka to bardzo dużo. Wynajmowałem mieszkanie w jednym mieście, tam też miałem stałą pracę, Paweł był dokładnie w takiej samej sytuacji, żaden z nas nie mógł się przeprowadzić i podjąć nowej posady. No i doszło do tego, że chcieliśmy być razem. Widywaliśmy się początkowo w każdy weekend, w tygodniu, w razie możliwości, jeździłem do niego. Było to uciążliwe, dodatkowo Mati przyzwyczaił się do "wujka" i nieraz zbudziwszy się w nocy chciał do niego i odstawiał północny cyrk, gdy Pawła nie było obok. Męczyliśmy się tak przez dziesięć miesięcy...
- Paweł jednak zrezygnował z pracy i się przeniósł do ciebie... - Katta znów przerwał jego opowieść.
- Nie, nikt z niczego nie zrezygnował. Po pół roku stwierdziliśmy, że naprawdę chcemy być razem, a odległość i utrudnienia nie zniechęciły nas do siebie, więc podjęliśmy wspólne decyzje. Pomiędzy naszymi dużymi miastami jest małe, urocze zresztą, miasteczko i tam zaczęliśmy szukać czegoś dla nas. Znaleźliśmy na początku odpowiednie trzypokojowe mieszkanie, lecz okazało się strasznie zadłużone, potem było mieszkanie czteropokojowe, odstraszyła nas cena i... sąsiedzi. Wracając, minęliśmy mały domek, który okazał się być wystawionym na sprzedaż. Wysiedliśmy, by choć zobaczyć posesję i... już na niej zostaliśmy. Kupiliśmy domek taniej niż mieszkanie na blokach, nieco na obrzeżach miasteczka, ale za to tuż przy lesie i przy rzece. Zaczęliśmy planować. 
- Wprowadziliście się tam od razu? - Katta okazał się być niecierpliwym słuchaczem.
- Nie. Czekaliśmy na wakacje. Wziąłem urlop, a Paweł zaczynał szkolną przerwę wakacyjną i dopiero wtedy wszystko ruszyło w nowym miejscu. W końcu lipca prawie wszystko było gotowe. Od sierpnia wróciłem do pracy, dojeżdżając jedynie niecałe 20 kilometrów (on miał do siebie do pracy nieco ponad 30, ale w końcu byliśmy razem), Paweł miał jeszcze prawie miesiąc wolnego, więc zajmował się Mateuszem i gospodarzył w nowym domu. Nastał długo wyczekiwany spokój. 
Nieznajomy przestał opowiadać i zaczął się rozglądać, tak jakby wcześniej nie dostrzegł tego, co znajdowało się dokoła. Przypatrywał się drzewom i krzewom, a jego mina wskazywała zaciekawienie i jakieś nieokreślone zdumienie. Zatrzymał się wzrokiem na magnolii, nieco nachylił do przodu i przyłożył rękę do czoła, jakby pośród jej gałęzi dostrzegł zwiewnego ducha. Katta spojrzał także w tę stronę, ale niczego zajmującego nie dostrzegł. 
- Czyli można powiedzieć, że spełniły się wasze marzenia - pokiwał głową Lemur, nieco się ośmielając w stosunku do swego rozmówcy i już odważniej na niego patrząc. - Spotkanie po latach, dom, dziecko, dobra praca - żyć nie umierać! To musiało być niesamowite odczucie... - wypuścił powietrze i zapatrzył się w tryskającą wodę, opierając się o ławkę i przyjmując wygodniejszą pozycję.
- Tak... - westchnął. - Przez ponad dwa lata było jak w sielance, wszystko się układało, Mateusz się zżył z Pawłem, poukładaliśmy obowiązki i przyjemności, łącząc je z pracą na dojazdy. Założyliśmy za domem duży ogród z rabatami i altaną, który stał się naszą odskocznią, a co najważniejsze - zaczęła nas odwiedzać moja rodzina - siostra ze swoją bandą, brat ze swoją i mama. Niestety, rodzice Pawła nadal nie akceptowali jego wyborów, zdaje mi się nawet, że tak do końca nie wiedzieli nic o jego życiu i się kompletnie tym nie interesowali. Pierwszy raz jego matkę zobaczyłem po wielu latach, tamtą późną jesienią, kiedy wszystko się nam zawaliło...
- Przecież tak dobrze się wam układało! Co się stało tamtej jesieni? - Katta aż nieco uniósł się i z wystraszoną miną spojrzał na mężczyznę.
- Przyczyn należy szukać dużo wcześniej. Tak naprawdę nie wiemy, kiedy to się na serio zaczęło - wyprostował się, złożył dłonie między kolanami i zwrócił prawie frontalnie do Katty.
- Co się zaczęło?
- Na czwarte urodziny Mati dostał od babci królika. Gdy otworzył pudło, piszczał i skakał z radości "Że przez całe swoje życie takiego chciał mieć!". Zrobiliśmy mu kojec w ogrodzie, w cieniu krzewów agrestu i porzeczek, domek z kartonu Mati wymalował farbami. Siedział nad tym cały dzień, potem przez cały dzień płakał, bo w nocy przyszła ulewa i z "muchomorkowego domu królika" została ciapa. Królik mieszkał z nami przez jakieś cztery miesiące. Zaraz jakoś na początku września, to była niedziela, dobrze to pamiętam, mieliśmy gości i królik został wypuszczony na ogród. Mateusz z kuzynkami bawili się z nim, ale w pewnym momencie zwierzątko pokicało za bramkę i wskoczyło na jezdnię. Dzieci zauważyły go na środku ulicy i pobiegły w jego kierunku, lecz właśnie w tym momencie samochód przejechał biedaka. Stało się to na oczach dzieciaków. Był pisk, wrzask, totalna rozpacz... Siostra nie potrafiła uspokoić rozhisteryzowanych dziewczynek, a Mateusz zamknął się w sobie i przestał mówić. Nie pomógł nowy królik, Mati nawet na niego nie spojrzał, zdarzyło się nawet, że odpychał go i szarpał za uszy. Zwierzątko trzeba było oddać. W kilka dni po tym wypadku, późnym popołudniem przyjechał mój brat ze swoim starszym synem. Siedzieliśmy w kuchni, Daruś próbował rozśmieszyć Mateuszka, robił do niego głupie miny i przypadkowo strącił kubek. Brzdęk rozbijającego się naczynia tak wystraszył Matiego, że zapowietrzył się i upadł bez przytomności na podłogę. Od tego dnia zaczęliśmy tułać się po różnych specjalistach. Stwierdzono u niego głęboki uraz psychiczny. Dopiero po dwóch tygodniach poszukiwań dotarliśmy do odpowiedniego specjalisty dziecięcego. Spakowaliśmy potrzebne rzeczy i pojechaliśmy aż do Krakowa. Terapia poskutkowała, Mateusz zaczął mówić, bawić się, lecz stał się zamknięty i był strachliwy. Ale prawdziwe problemy dopiero się zaczynały...
Mężczyzna posmutniał. Zgarnął dłonią żwirek i upuszczał po jednej kulce na ziemię. Intensywnie nad czymś myślał, gdyż kiwał przecząco głową i jakby próbował wybrać słowa do dalszej opowieści. 
- Wszystko zaczęło się na krótko przed piątymi urodzinami Mateusza, a obchodził je 30 kwietnia. Do tej pory nie wiemy, czy konsekwencje wypadku królika wywołały ten atak, czy po prostu Mati miał to od urodzenia. Zaraz po świętach, które tamtego roku wypadły jakoś w połowie miesiąca, pojechaliśmy do miasta. Kupiliśmy wtedy sadzonki kwiatów, róże pnące, ziemię ogrodniczą, narzędzia i takie tam. Bratki, żonkile, stokrotki spakowane były w paletach po 10 doniczek. Pobiegłem wtedy na górę po klucze, a Paweł z Matim wyciągali towar z samochodu. Słyszałem ich cały czas i każde polecenie Pawła."Nie podnoś tego. To zbyt ciężkie". "Weź grabki i łopatki i zanieś do schowka." "A kiedy będziemy je sadzić?" - pytał syn. "Może już jutro, jak będzie ładna pogoda". "Będę też mógł?" "No pewnie!" Po chwili ciszę przerwał krzyk "Marek! Na dół! Maaareek!" Zbiegłem na dół. Dostrzegłem najpierw złamaną paletę ze stokrotkami, a obok klęczącego Pawła z rękami na klatce piersiowej syna. Struchlałem. Mateusz leżał na plecach z dziwnie odchyloną głową, a jego ciało podskakiwało niby wyciągnięta z wody ryba. Doskoczyłem do niego, lecz wydawało się, że atak maleje. "Dzwoń po karetkę!" - z otępienia ocucił mnie Paweł. Gdy atak ustał, z nosa i uszu chłopca pociekła krew, której nie dało się zatamować. "Jezu!" - Paweł był blady jak kreda. Gdy przyjechała erka, lekarze aż się cofnęli, gdyż nasze dłonie, ubrania i podłoga były całe zakrwawione. Pojechałem wtedy z Matim, Paweł miał wziąć dokumenty i dojechać. W szpitalu Mati odzyskał przytomność i zdawało się, że nic nie pamiętał. Tego dnia jeszcze nic nie było wiadome, badania trwały w nieskończoność. Całą noc przy nim czuwaliśmy. Rano wezwał nas ordynator i wydał wyrok - ostra faza białaczki. Paweł usiadł i ukrył twarz w dłoniach, mi w głowie zaszumiało, jakbym dostał po niej tępym obuchem.
Katta przerażony patrzył na nieznajomego. Chciał go przytulić, pocieszyć, ucałować. Huczało mu w głowie i dławiło w gardle. Nie wiedział, co ma powiedzieć, wszystkie słowa, cytaty, złote myśli ulotniły się z pamięci i bezpańskie wirowały w przestrzeni kosmicznej. Znów zerknął na swego rozmówcę i odchylił się nieco zdziwiony, ponieważ dostrzegł szereg zmarszczek wokół jego oczu i ust, a srebrne włosy pojawiły się na uprzednio brązowej głowie. Jego ubranie także zdawało się być bardziej sfatygowane - golf wypłowiał, a spodnie okazały się mocno znoszone. "Ta opowieść strasznie go postarzała" - pomyślał. "Biedny człowiek..." Lemur zerknął na swoje dłonie. Też wydały mu się trochę inne, skóra zwiotczała, a palce wyglądały na mocno spracowane.
 - Ale nie zostałeś z tym sam, miałeś wsparcie w Pawle, a to już dużo - Katta splótł ręce i nieśmiało spojrzał na Dziobaka. Miał ochotę pogłaskać go po włosach, udowadniając tym samym, że go rozumie, wspiera i w pewien sposób podziwia. 
- Tak..., ale przez chorobę Mateusza oddaliliśmy się od siebie. I to bardzo.... - zrobił żałosną minę, jego usta wygięły się w dół, a po policzku stoczyła się łza. - Nawet nie wiesz, jak bardzo żałuję tego, co się wydarzyło po naszym powrocie do domu tego feralnego dnia. O chorobę syna obwiniłem Pawła... Że pozwolił mu wtedy podnieść tę paletę z kwiatami, że nie dopilnował jego bezpieczeństwa. Krzyczałem na niego, a w rewanżu za jego spokój i opanowanie uderzyłem go w twarz i zabroniłem zbliżać się do Mateusza. Paweł wyszedł z kuchni bez słowa i zamknął się w sypialni na całe dwa dni. Myślałem wtedy, że odejdzie... Bałem się tego kroku, ale z drugiej strony chciałem tego, bo chciałem zostać sam...
- Wyprowadził się?
- Nie. W dwa tygodnie później Mateusz wrócił do domu, Paweł został dla niego, ale do mnie się nie odzywał i unikał mnie. Był pomocny, opiekował się synem, był na każde jego zawołanie, ale pomiędzy nami coś pękło. Cieszyłem się, że Paweł cierpiał podwójnie, bo za nas i za Matiego, ten jego ból rekompensował mój ból i moją bezradność. Któregoś dnia zszedł do kuchni i oznajmił, że zostanie tak długo, jak będzie potrzebował tego Mateusz, a potem się wyprowadzi. "Jak chcesz" - odpowiedziałem mu cynicznie i wzruszyłem ramionami. Któregoś wieczoru usłyszałem, jak Mati zapytał go "Czy tato zrobił ci coś złego?" "Nie". "To czemu się już nie lubicie?" "To nie tak" - odparł mu Paweł, "Mamy inne zdanie na kilka spraw, to dlatego nie rozmawiamy." "Ale lubisz nadal tatę?" "Oczywiście" - i ucałował syna w policzek, a ten zarzucił mu rączki na szyję i zapłakał "Ty też jesteś moim tatą..."
- Czas do wakacji zleciał szybko, raz były lepsze dni, raz gorsze. Zaczęła się terapia i leczenie Mateusza naznaczone ciągłymi dojazdami do kliniki. Żaden z nas nie miał możliwości wzięcia wolnego i zaczęła pomagać nam moja mama. Zostawała z małym aż do początku wakacji, potem Paweł mógł zajmować się nim codziennie. Nadal się unikaliśmy. W ostatnim dniu czerwca zadzwoniono do nas z kiliniki aż z Gdańska z propozycją nowego i eksperymentalnego zabiegu. Kosztem zimowego urlopu wziąłem wolne i pojechaliśmy na konsultacje. Okazało się, że jest to szereg pięciu zabiegów wykonywanych co tydzień. Zgodziłem się i trzeba było dojeżdżać do kliniki. Ku mojemu sprzeciwowi podjął się tego Paweł. Podpisaliśmy wszystkie formularze, zgody i oświadczenia i wróciliśmy do domu. Chciałem z nim o tym porozmawiać, lecz krótko się odciął: "Wiem, co należy robić" i zamknął się w swoim pokoju. Po dwóch pierwszych bolesnych zabiegach Mateusz był nie do życia - ciągle wymiotował, kręciło mu się w głowie, w nocy krzyczał i rzucał się na łóżku. Przełom nastąpił po trzecim - wróciło do niego życie, zaczął się uśmiechać i samodzielnie chodzić po ogrodzie. Ostatni zabieg był decydujący i zarazem najcięższy, bowiem podawano zwielokrotnioną dawkę leku i miało się okazać, czy cała terapia się opłaciła. Tuż przed ich wyjazdem zaczepiłem Pawła w kuchni. Wlewał do termosu gorącą herbatę. "Mam jutro od 13. ważną konferencję. Zaraz po zabiegu zadzwoń do mnie" - odezwałem się. "Zabieg kończy się przed 14., więc jak mam zadzwonić, skoro masz zawsze wyłączoną komórkę. Zadzwoń do mnie, jak się skończy." - odparł spokojnie, nawet mu nie zadrżała ręka przy wlewaniu gorącego płynu. "Masz natychmiast do mnie zadzwonić! Tu chodzi o mojego syna!" - krzyknąłem na niego. Spojrzał mi wtedy prosto w oczy, chwycił termos i rzucił nim o ścianę "Nie wiem, czy to zauważyłeś, ale to także mój syn!" - odpowiedział przez zaciśnięte zęby. Do kuchni wbiegł Mateusz i stał z otwartą buzią, patrząc na rozbity termos i rozlaną herbatę. Paweł wyminął mnie, mówiąc krótko "Przepraszam..." i wbiegł po schodach na górę. Spojrzałem na niego i wtedy zrozumiałem wszystko, a szczególnie to, jak krzywdziłem Pawła. Poszedłem do niego. Siedział na łóżku i tępo patrzył w okno. "Tak, to też twój syn! Przepraszam cię, Pawełku! Zagubiłem się w tym wszystkim, nie radzę sobie z chorobą Mateusza i z tym, że on może..." Chciałem go przytulić, ale odepchnął mnie. "Tak bardzo chcę, by wyzdrowiał" - załkał. "Wiem, wiem, wybacz mi". Dał się przytulić, a kątem oka dostrzegłem, że w drzwiach stoi zdezorientowany Mateusz. "Idź już do auta. Zaraz pojedziemy" - Paweł się do niego uśmiechnął, "A my pogadamy po powrocie". I pojechali.
- Tak się cieszę, że się dotarliście i wyjaśniliście te niepotrzebne animozje - Katta prawie podskoczył na ławce. - Czy terapia się udała?
- Rozmawialiśmy całą noc. Paweł ze zrozumieniem mnie słuchał, lecz nie przyznał mi w wielu kwestiach racji. On miał rację, Katto, a ja zaślepiony tkwiłem w swoim ograniczeniu. Wybaczył mi, ale czy znów ufał jak kiedyś, tego już nie wiem. Terapia się udała, Mateusz odzyskał siły, wróciły mu kolory, zaczął nawet jeździć na rowerze. Wszystko wróciło do normy i było tak jak kiedyś. Pod koniec sierpnia pojechaliśmy na kilka dni do Gdańska. Odwiedziliśmy lekarkę, która prowadziła terapię, spacerowaliśmy po plaży i karmiliśmy łabędzie. Zrobiłem wtedy piękne profilowe zdjęcie, takie w kolorze sepii - uśmiechnięty Mati z wyciągniętymi rączkami, a nad nimi trzy długie łabędzie szyje. I błyszczące morze w tle. W domu powiększyliśmy je i zawiesiliśmy w antyramie w salonie na dole. Wrzesień przyniósł powrót do pracy, Mateusz poszedł do przedszkola, ciągłe zajęcia i jego dobre samopoczucie sprawiły, że choć na chwilę zapomnieliśmy o chorobie i o wszystkich problemach.  W ostatni weekend września sprzątałem ogród. Mateusz biegał niedaleko mnie. Nagle upadł i dostał takiego samego ataku jak za pierwszym razem. Natychmiast byliśmy w szpitalu, a zaraz następnego dnia przyjechała nasza lekarka z Gdańska. Mateusz od dwóch dni nie odzyskiwał przytomności. Badania wskazały nawrót choroby ze zdwojoną siłą. Gdy siedzieliśmy przy naszym synu, weszła do sali lekarka, zamykając za sobą drzwi. Paweł zbladł i złożył nerwowo ręce. Uśmiechnęła się i usiadła koło łóżka chłopca. "Jak na tak nietypową parę jesteście wspaniałymi rodzicami. Podziwiam was i bardzo szanuję, ale musicie przygotować się na najgorsze." "Wiecie, że terapia była eksperymentalna i mogła się nie udać..." "Tak, wiedzieliśmy" - potwierdziłem. "Musicie być teraz z nim, on umiera..." Twarz Pawła nie wyrażała żadnych emocji, widziałem, że drżał. "Musicie się przygotować, nie zostawiajcie tego na ostatnią chwilę" - mówiła spokojnie, gładząc Mateusza po ręce. "Ile mamy czasu?" - pytanie Pawła wyrwało mnie z otępienia. "Analizując ostatnie wyniki, może miesiąc..." "Miesiąc?!" - nie mogłem uwierzyć w to, co wymówiła. "Przykro mi" - już szeptała. "Możemy go jeszcze naświetlać lub poddać chemioterapii..." zaczęła, lecz przerwałem jej "Nie zgadzam się, by go znów kłuli i męczyli." "Czy on odzyska przytomność?" - zapytałem. "Tak, w najbliższym czasie na pewno." "Chcę go zabrać do domu" - oznajmił Paweł i wstał i położył mi rękę na ramieniu. "Tak, też nad tym myślałem, skoro to już prawie... koniec." "Jutro muszę wracać do Gdańska" - podała nam wizytówkę - "Dzwońcie o każdej porze, jak... Życzę wam wszystkiego dobrego." I wyszła.
- Zabraliśmy małego do domu. Jego pokój przemienił się w szpital. Praktycznie nie wstawał z łóżka, tak był słaby. Uśmiechał się za każdym razem, jak ktoś z rodziny go odwiedzał, dlatego prawie zawsze ktoś u nas był, a moja mama nie opuszczała go ani na chwilę.
- Czy Mateusz wiedział, co go czeka?
- Chyba wiedział, tylko że nigdy wprost nie zapytał. 
- Jeśli mogę tak powiedzieć, to chyba lepiej, że dzieci umierają nieświadome - Katta wręcz był przerażony swoimi słowami.
- Masz rację, Katto. Odbierają śmierć tak jak cały świat - po dziecięcemu. Tamtego popołudnia ożywił się. Był piątek i "zwolniliśmy" babcię z roli niani i pielęgniarki. Zeszliśmy do kuchni, gotowaliśmy budyń czekoladowy, wspominaliśmy wakacje, oglądaliśmy zdjęcia znad morza. To było wspaniałe popołudnie. Wieczorem rozścieliliśmy rogówkę w salonce i we trójkę oglądaliśmy wszystkie części Shreka.
Pospaliśmy się przy załączonym telewizorze. Obudziłem się, poczuwszy szarpanie. Nade mną nachylał się Mateusz "Tato, obudź się! Strasznie pić mi się chce." "Już idę" - odparłem. Dotknąłem jego czoła, był przeraźliwie zimny. "Pić mi się chce" - powtórzył dość głośno. Paweł patrzył na niego z niepokojem. "Chcesz sok? A może kompot?" - zapytałem. "Tak, kompot, ten z truskawkami" - odparł ze wzrokiem wbitym w ścianę i po omacku czegoś szukał na łóżku. Poszedłem do kuchni, ale ciągle go słyszałem. "Czemu jest tak ciemno?" - zapytał. "Zaświeć światło! Nie widzę ciebie!""Kochanie, światło jest włączone" - Paweł próbował go uspokoić. Gdy szukałem truskawek w lodówce, usłyszałem niepewne zawołanie "Mareek..." Wpadłem do pokoju. Przy blasku nocnej lampki Mateusz, oparty o Pawła, leżał nieruchomo i pustym wzrokiem patrzył w sufit. Usiadłem obok i odgarnąłem mu grzywkę z oczu. Oddychał bardzo ciężko, był tak strasznie zimny, a jego ręce jakby czegoś szukały na pościeli. "Gorąco mi" - zawołał. Paweł objął go ramionami i przyciskał do siebie. "Ciichooo, już dobrze misiu, ciiiiiiii, cichutko mój malutki, ciiiiii..." - szeptał. Wiedzieliśmy, że to jego koniec, ale nie mogłem niczego zrobić, nienawidziłem swojej bezradności, mogłem tylko trzymać go za rękę. Trwało to jakieś 15 minut, gdy nagle wyrwał się z uścisku Pawła i, patrząc ślepo w ścianę, wziął głęboki oddech i zawołał "Gdzie... jest...", i opadł bezwładnie na przerażonego Pawła. Opuściłem głowę, nie potrafiłem się rozpłakać, nie potrafiłem nawet spojrzeć w oblicze syna, którego nie potrafiłem ocalić. Paweł opierał głowę o ścianę, nadal przyciskał Matiego do siebie, łzy ciurkiem płynęły mu po policzkach. 
- Mateusz zmarł 30 października, pięć minut przed pierwszą w nocy. Miał 5 lat. Pożegnaliśmy się z nim i zamknęliśmy jego pokój na klucz. Paweł wziął telefon i wybrał numer "Mamo? Paweł z tej strony, przepraszam, że cię budzę, przed chwilą zmarł mój syn..." Nie wiem, co mu odpowiedziała, ale była u nas w trzy godziny później...
Katta spojrzał na zmienionego na twarzy Marka i pokiwał głową. Znów się postarzał, włosy mu całkiem zbielały i znacznie się przerzedziły, pod nosem pojawił się szary wąs. Skóra jego twarzy poprzecinana była siateczką zmarszczek, pod oczami zaznaczały się duże cienie, wargi mu drżały. Pochylał się do przodu, opierając dłonie na drewnianej lasce.
- Tak, tak, pamiętam to bardzo dokładnie, jakby zdarzyło się to zaledwie tydzień temu - Katta kiwał się w przód i w tył i poprawiał na sobie szary rozpinany sweter. Spojrzał na swoje zgrabiałe i trzęsące się ręce, po czym wziął kapelusz i obracał go, przypatrując się postrzępionemu rondu. - W dzień pogrzebu była taka piękna pogoda, przyszło tylu ludzi, pachniało ziemią i liśćmi, a w powietrzu unosiło się babie lato. 
- Tak, tak, pamiętam to bardzo dokładnie, jakby zdarzyło to się zaledwie tydzień temu - powtórzył za Kattą Marek i zapłakał.
Lemur położył mu rękę na ramieniu.
- Chodź, idziemy już do domu, robi się coraz chłodniej. Jutro rocznica i trzeba nam pójść na cmentarz.
- Tak, tak, pamiętam...
Podnieśli się z ławki, poprawili odzienie, nasadzili na swe siwe głowy kapelusze i, podpierając się na laskach, odeszli wolnym krokiem w ślad za resztką promieni zachodzącego słońca.  
                                                                      KONIEC