sobota, 10 kwietnia 2021

647. Dom wariatów. Uciszanie psa

Z kuchni wyrwało mnie łomotanie do drzwi. Mnąc ścierkę w rękach, zerknąłem przez judasza. Sąsiadka z piętra wyżej. Jędza w skołtunionym szlafroku i z rozjazgotanym kudłatym jorkiem pod pachą. Otworzyłem drzwi. Doleciał do mnie smród słodkiej i stęchłej perfumy. "Panie sąsiedzie...", wysunęła pewnie brodę w moją stronę i bacznie, pomijając moją postać, lustrowała wnętrze mieszkania. "Całe rano ujadał i wył wasz pies! Spać nie można! Mieszkać nie można! Nic nie można!", piskliwie wyrzucała z siebie gorzkie żale, ciągle czegoś za mną wypatrując. "Pies?", najpierw zapytałem, a potem stanowczo jej oznajmiłem: "Tutaj przecież nie ma psa!" "Hrow! Hrow! Hrow! Hrow!" nagle rozległy się za mną ciężkie basowe szczeknięcia. "Czy ja dziś, kurwa, wyglądam na idiotkę?", zapytała z triumfem. Rzuciłem ścierkę na szafkę i szybko udałem się do dużego pokoju. Sąsiadka chyba tylko na to czekała, gdyż, bez zaproszenia, potruchtała za mną. W fotelu siedział Średni Cezar i palił papierosa. "Ty tak na serio?", wydarłem się do niego. "Hrow! Hrow! Hrow!", zaszczekał w kierunku skamieniałej z wrażenia kobiety. Ta, po chwili, jak ryba otworzyła usta, od razu połykając pół tony powietrza, spojrzała na mnie, zbyt szybko mrugając oczyma, nieco tracąc przy tym równowagę, poprawiła kudłatego jorka pod pachą i z idiotyczną miną, jak napruta sarenka, poskakała w kierunku drzwi wyjściowych.         

piątek, 9 kwietnia 2021

646. Pięciozłotówka wrzucona w błoto

"Czy to jest normalne, co on wyprawia??", Błękitny z wyrzutem spojrzał najpierw na mnie, a potem uniesieniem głowy wskazał na Średniego Cezara. Zerknąłem na tamtego z politowaniem. Stał przy oknie. Zawinął się w firanę jak egipska mumia i próbował obgryzać, jak jeszcze nigdy w porze zimowej wcześniej kwitnącą, trawę świętojańską. Na pomoc wzywał wszystkich świętych, klął jak szewc i szczerzył zęby, a gdy się odkręcił z firany, nie patrząc na płynący z zewnątrz ziąb, otworzył okno i nerwowo zapalił papierosa. "Rzucając mu wtedy na ulicy tę pięciozłotówkę, wylałeś nasze dziecko z kąpielą", stwierdziłem, odnosząc się do sytuacji. "Gore!", wzdrygnął się Błękitny, "Pieprzyć pięć złotych! Najgorsze jest to, że on, jak krowa, trawę żre!"       

645. Panienka z okienka

"Słuchaj", pewnego wieczoru Błękitny obniżył głos i wziął mnie na stronę. Weszliśmy do łazienki, nie świecąc nawet światła. "Słuchaj", powtórzył spokojnie i zaczął pukać we mnie palcem wskazującym, "Nie możemy pozwolić na to, by Markiza łaziła po mieszkaniu w pufiastych pantalonach i z cycami na wierzchu", nieco komediowym ruchem przeczesał swoje włosy, które, od dawna nie skracane, zaczęły spadać mu już na oczy. "Hmmm...", westchnąłem. "Nie hymuj mi tu, tylko pomyśl, co z nią zrobić, bo ona wieczorami macha gołymi cycami przy odsłoniętym oknie!", zauważyłem ognie świętego Elma w jego oczach. "Może to jakaś rozbierana joga?", zapytałem bezradnie. "Jasne! Kamasutra z mopem!", zakpił Błękitny. "Zobaczysz, co będzie, jak ludziska wezmą nas na języki za to, że mieszkamy - my! i to właśnie my! - z podejrzaną babą, która się negliżuje w naszym oknie", szepnął poważnie Błękitny. Wzruszyłem ramionami i stwierdziłem: "Powiemy, że to lokalna panienka z okienka".     

644. Filozofia czystości z powidłami śliwkowymi w tle

 "Zaczynasz cuchnąć! Ile ty już łazisz w tej samej koszulce?", zagadnąłem Błękitnego w kuchni, gdy zauważyłem, jak uwalane powidłami palce wytarł o siebie. "Nie pamiętam...", odparł i wsadził do ust łyżkę z porcją powideł śliwkowych. Rzadkie konfitury skapały mu na koszulkę. "Phiii", wzruszyłem ramionami. "Zresztą... lockdown jest... siedzę w domu i nikt tego nie widzi...", wydął policzki i znów wsadził do ust porcję powideł. "Ja cię widzę!", krótko skwitowałem. "Ty jesteś domowy, więc się nie liczysz", zapchał usta powidłami i wywrócił oczyma, jak miał to w zwyczaju.  

643. Życiowe standardy

Już na schodach otoczył nas zapach smażonej cebuli. Po cichu weszliśmy do przedpokoju. Głośna pseudonaukowa rozmowa. W kuchni dominowały dwa głosy, przerywane chichotem i klątwą. Jeden należał do Błękitnookiego, drugi do Średniego Cezara.

- Podczas dobrego ruchanka lubię sobie pokwiczeć, pomiaukać i pooo... - głos się urwał i zawisł pod sufitem niby ciężka deszczowa chmura napełniona błyskawicami i kulami ognia, gdy tylko zostaliśmy zauważeni, i pewnie nie chodziło o mnie, ale o Markizę, która, aby ukryć wzrastające rozbawienie, częściowo przysłoniła twarz bukietem goździków.

Zdumiony Błękitnooki raptownie odwrócił się w naszą stronę. W ręku zastygło mu kuchenne mieszadełko. - Oeehhh... - wydusił coś niezrozumiałego i po chwili ryknął do Średniego Cezara: "Do kąta! Siedź tam cicho!" I znów, z wymownie uniesionymi brwiami, spojrzał w naszą stronę. 

642. Goździki

Dość często rozmawiam z Markizą.

Któregoś wieczoru - siedzieliśmy wtedy przy stole i popijaliśmy angielską Earl Grey - oznajmiła, że już od jakiegoś czasu krążyła wokół, zataczała kręgi, czaiła się niby kot, badała teren, jego grząskość i chwiejność, i w końcu zadecydowała wyjść z ukrycia. Dostrzegłem ją, gdy nieco chwiejnym krokiem, pewnie znów dokuczały jej wysokie przedwojenne trzewiki, wynurzyła się ze sklepu z naręczem tandetnych i tanich ciętych goździków.

Przeszyła mnie swym spojrzeniem i wolną rękę schowała w fałdach sukni. "Ja...", bąknąłem i chciałem zapaść się pod ziemię. "Mało się zmieniłeś", wysunęła nos w moją stronę, tak jakby chciała mnie powąchać, "Przytyłeś jedynie i zszedłeś na psy pod względem wyglądu", staksowała mnie od góry do dołu i od dołu do góry i uniosła brwi w zdziwieniu. Spojrzałem na siebie. "Ma rację", pomyślałem i zasunąłem szybko suwak starej rozwleczonej bluzy, by zakryć pognieciony podkoszulek.

"Co tu robisz?", zapytałem i wbiłem w nią wzrok. "Przybyłam z kilku powodów", wzruszyła ramionami w taki sposób, że falbaniasty czepiec zsunął się jej na czoło. Zgrabnym ruchem odrzuciła go do tyłu wolną ręką, lecz w tym samym momencie z ramienia zsunęła się jej torba i zahaczyła o naręcze goździków. Kwiaty posypały się na chodnik. "A niech je wszystkie wciórności!", syknęła i zaczęła je zbierać. Jeden po drugim wybierała kwiaty według kolorów i wielkości. Coś pod nosem szeptała, lecz tego nie można było w żaden sposób zrozumieć.

"A gdzie się podziewa płowy jajogłowy z brazylijskich stepów?", zapytała nagle, gdy tylko skończyła wiązać wstążką zebrane goździki. Zaskoczyłem dopiero po chwili. "W domu. Pewnie coś czyta lub gotuje", pokiwałem głową. "To chodźmy do niego", zaproponowała i, lekko utykając, przeszła przez ulicę na drugą stronę chodnika.