poniedziałek, 13 marca 2023

665. Domek z huśtawką, ogrodem różanym i białym płotkiem

W grudniu ubiegłego roku Bzyczek wygrzebał ogłoszenie sprzedaży domu jednorodzinnego w odległej części miasta. Cena nie była wygórowana, ale nie była też zbyt niska. Pojechaliśmy sprawdzić, która posesja wchodzi w grę. Dzielnicy tej praktycznie wcześniej nie znaliśmy.

Dom na niewielkim wzniesieniu. Od strony miasta łagodnie wznosiła się szosa, a po jej dwóch stronach stały równomiernie rozłożone domki jednorodzinne. Otwarty teren za domem, nie widząc go, z początku wzięliśmy za pola lub las. Bryła domu przyciągała wzrok - szara, jednopiętrowa pociągła kostka z okrągłymi oknami w klatce schodowej i wielkimi skrzynkowymi na parterze i na piętrze. Wejście szerokie, drzwi dwuskrzydłowe i miejsce parkingowe przynajmniej dla dziesięciu samochodów. "Nie wydaje ci się to dziwne?", zapytałem Bzyczka i wszedłem na posesję przez wyłamaną bramkę. Budynek otoczony był niegdyś białym ogrodzeniem, teraz zapadniętym i zniszczonym. Daleko w rogu zachwaszczonego ogródka dyndała na wietrze smutna huśtawka, a pod oknami szeleściły w podmuchach wiatru szkielety suchych róż, malw, słoneczników i dzwonków.

Drzwi nie były zamknięte. Weszliśmy do środka. W stęchłym powietrzu czuć było słodkawy zapach kadzidła i jakby skisłej wody po praniu. Po obu stronach dużej sieni znajdowały się prostokątne pokoje z wielkimi oknami pośrodku. O ściany oparte były rzędy starych krzeseł. "Tu chyba jakieś wiejskie kino było", stwierdziłem i podszedłem do jednego z okien (wychodziło na zapuszczony ogród i dyndającą huśtawkę). "Nie sądzę", skwitował krótko Błękitny. Pokój naprzeciwko był nieco mniejszy i dużo mroczniejszy, gdyż tuż za oknem rosły gęsto posadzone rozłożyste tuje i nie można było zobaczyć, co znajduje się za nimi. "Może jest tam jakiś staw?", szepnąłem do zamyślonego Bzyka. "Nie sądzę", wzruszył ramionami.

Weszliśmy na piętro. Cztery pomieszczenia. Dwa puste, jedno zamknięte na klucz, w ostatnim drewniana szafa, kilka starych krzeseł i ogromny prostokątny stół na solidnych nogach i ze zniszczonym blatem. Na korytarzu w ścianie rozsuwane drzwiczki, zamknięte na kłódkę. "To winda?", próbowałem zajrzeć do środka. "Nie sądzę. Zbyt duże jak na domową windę", Bzyczek z powrotem nałożył rękawice na dłonie. Na dole, w głębi sieni znaleźliśmy jeszcze jedne drzwi. Solidne, wykończone blachą, zamknięte na cztery spusty. "Piwnica?" "Być może", szarpnąłem za klamkę, lecz drzwi nawet nie drgnęły.

Wyszliśmy na szosę i skierowaliśmy się w stronę otwartej przestrzeni, by zobaczyć, co znajduje się z drugiej strony domu. "A panowie to czego tu szukają?!", odwróciliśmy się w stronę szorstkiego głosu. Stała przed nami kobieta w średnim wieku. Miała na sobie gumowce aż po kolana, rozwleczoną bluzę i czapkę z daszkiem na głowie. "My z ogłoszenia. Ten dom został wystawiony na sprzedaż!", podeszliśmy do niej. Patrzyła na nas z nieco zdziwioną miną. "Na sprzedaż?? A kto by chciał to kupić?", zapytała i podparła się rękoma pod boki. "Cena jest całkiem, całkiem...", żachnął się Bzyczek. Kobieta nadal nam nie wierzyła i patrzyła na nas podejrzliwie. "Okolica jest ładna i spokojna...", odezwałem się i spojrzałem w kierunku otwartej przestrzeni, której jeszcze nie widzieliśmy. "Tam jest cmentarz...", oznajmiła kobieta, jakby czytając mi w myślach. "Cmentarz?", Bzyczek już szedł w kierunku siatki za zakrętem szosy. Ruszyłem za nim. Kobieta drobnymi kroczkami podążyła za nami.

Oczom naszym ukazał się rozległy cmentarz. Groby znajdowały się prawie że pod oknami domu, oddzielone były jedynie od posesji podwójnym rzędem wysokich tuj. "Ale zrypa...", szepnąłem. Bzyczek zwrócił się do nieznajomej: "W ogłoszeniu nic nie napisali, że dom stoi tuż przy cmentarzu. Napisali, że to ładny dom rodzinny do remontu". Kobieta znów spojrzała na nas z wielkim zdziwieniem. "Dawniej to był zakład pogrzebowy i dom pogrzebowy, a nie dom rodzinny...", parsknęła. "Zbankrutowali ponoć, zamknęli, a złodzieje rozkradli potem wszystko", wskazała ręką na budynek. "W piwnicy mieli chłodnie i trupy tam trzymali do pochówku... Szkoda, szkoda, że to upadło... Pięknie tu kiedyś było!", westchnęła.

Do domu wracaliśmy w milczeniu. "Ciekawe, jak to jest mieszkać w domu, gdzie kiedyś była trupiarnia", filozofował Bzyczek. "Nie wiem. Jak chcesz, to się tam przenieś. Ja zostaję z wściekłą blondi szopą i jej szpetnym jorkiem", oznajmiłem twardo. "Ciekawe, po co im była huśtawka w ogrodzie...", drążył temat. Naciągnąłem czapkę głęboko na uszy i udawałem, że śpię.           

664. Na smutno i na wesoło - ludzkich historii kilka

Pomimo przenikliwego zimna wybraliśmy się do Zabytkowego Miasta. Bzyku łaził po galerii i psioczył pod nosem, że już nigdzie nie można znaleźć normalnych, klasycznych granatowych dżinsów, bo co sklep to inny styl: powycierane, podziurawione, z nadrukami, szerokie jak namioty lub tak obcisłe, że jajka wołają o pomstę do nieba, ba!, był nawet taki model, w którym jedna nogawka była szeroka, a druga obcisła. "I co niby w tym się robi?", zapytał dziewczynki, co stała za kasą. Trzepnęła sztucznymi rzęsami, obróciła oczyma dookoła i wydęła usta pomalowane na pomarańczowo: "Idzie się na imprezę??", zapytała z irytacją i zaczęła intensywniej przewalać językiem we wszystkich kierunkach gumę w jamie ustnej... 

Całkiem przypadkowo w jednym ze sklepów spotkaliśmy Mikołaja, naszego starego znajomego jeszcze z czasów końca studiów. Schudł, zmizerniał, włosy mu się przerzedziły. Narzekał na swojego przyjaciela, z którym jest od ponad trzech lat i że właśnie teraz się on pakuje i opuszcza mieszkanie. Powodem odejścia Pawła jest chrapanie Mikołaja. Rok wcześniej Mikołaj miał wypadek. Potrącił go jakiś nastolatek, który pędził rowerem po chodniku jak szalony. Upadek Mikołaja skończył się złamaniem nosa i szyciem głowy. Gówniarz zabrał rower i zwiał, gdzie pieprz rośnie. Jego poszukiwania skończyły się fiaskiem. Przegroda nosowa się zrosła, ale Mikołaj zaczął chrapać. Paweł zaczął mieć o to pretensje, które narastały z każdym dniem. Nawet tłumaczenia, że na wizytę u laryngologa czeka się pół roku i okazanie skierowania na zabieg nic nie dały. Paweł odchodzi, a Mikołaj bardzo to przeżywa, bo przecież niczym nie zawinił. "Wiesz co", zaczął Bzyczek, "myślę, że on do ciebie wróci. Pobędzie sam, przemyśli sprawę i wróci. Zobaczysz!" Mikołaj pokiwał głową, lecz jego twarz zdradzała przygnębienie i przerażenie.

Dopiero gdzieś po godzinie Bzyczek znalazł odpowiednie dżinsy. Wypiliśmy jeszcze po kawie i udaliśmy się w drogę powrotną do domu. Rozmowa toczyła się wokół sprawy Mikołaja i Pawła. Porównaliśmy ją z sytuacją, w jakiej znalazł się nasz inny znajomy, Grzesiu. Jego wieloletni chłopak Tomek padł ofiarą mózgoprania. Nie podniósł się z tego, bo zerwał nie tylko z Grześkiem, ale i z wszystkimi znajomymi, dodatkowo obwinił ich, że zwiedli go na drogę życia pełnego grzechów śmiertelnych i teraz on musi oczyszczać się poprzez samobiczowanie (sic!), gorącą codzienną modlitwę i leżeniem na podłodze przed krzyżem. Grzesiu płakał i rozpaczał, gdy Tomasz obwinił go o to, że on sam teraz do piekła pójdzie. Odszedł, padł przed krzyżem i tak już pozostał. "Tomek jest na zawsze stracony, nie da się go już uratować, ale dla Pawła i Mikołaja istnieje wiele szans na to, by się zeszli z powrotem, bo oni chcą być razem. Paweł się musi przełamać i może pomóc  Mikołajowi, by ten mocniej dążył do naprawy tego nosa", zapatrzyłem się w ciemniejące niebo. Bzyczek pogrążył się w całkowitym milczeniu.

Gdy zbliżaliśmy się do naszej klatki, z okna wychyliła się blond szopa i, machając rękoma we wszystkich kierunkach świata, zawołała: "Heeellloł!""Znowu się zaczyna!" zaklął Bzyczek pod nosem. "Naprawdę żałuję, że ten dom, co ostatnio oglądaliśmy, stoi w takim miejscu...", wziąłem głęboki wdech. "Miejsce miejscem! Można by się przyzwyczaić..." lekko się zaśmiał. "Jak wygramy dwa miliony na remont, to się tam przeniesiemy", zawyrokowałem. "Zgoda!", odparł Bzyczek bez zastanowienia.