czwartek, 15 września 2022

659. Tyle różnych spraw się podziało...

I zrobiło się mokro i chłodno. Jesień zbliża się już wielkimi krokami. Urlop nam mija przeważnie na siedzeniu w domu. I to z mojej winy! Przepadły nam wyjazdy do Trójmiasta, do Warszawy i do Krakowa. Zaplanowaliśmy urlopy na początek września, by nie pchać się na koniec sezonu i odetchnąć miejscami bez wczasowiczów. Niestety, rzucił mi się stan zapalny i bóle dyskopatyczne mnie unieruchomiły na kilka dni. Dostałem dwie serie zastrzyków i trzeba było tego pilnować. Chyba nauczyliśmy się jednej ważnej sprawy: nie ma sensu niczego do przodu planować (i znów moja wina!), bo mogę tego nie doczekać! Taki już nasz los. Proponowałem Błękitnemu, by wyskoczył choć do Krakowa (miał tam zaglądać w jakieś dziury), lecz twardo stwierdził, że sam nie będzie się tam pchał, bo droga autem daleka i bez nawigatora nie pojedzie... Uzgodniliśmy ostatecznie, że wybierzemy się do Krakowa w któryś jesienny weekend.


Sporo czasu spędzamy na naszej wsi. Niestety, w tym roku nie doczekaliśmy się pięknych krzewów hortensji, rabaty z kwiatami padły, maliny i jeżyny puściły pędy, ale marne i bez owoców. Pięknie zapowiadające się jeszcze wiosną hortensje, michałki, róże, tricolory najpierw spaliło okrutne lipcowe słońce (kwiaty i łodygi wyglądały jakby trawił je pożar), a potem przyszły dwie burze i totalnie zniszczyły krzewy i rabaty. Nie było czego ratować.

Lokatorzy w naszej klatce ostatnio dość często się zmieniają (szkoda, że sąsiadka z jorkiem nie chce zniknąć). Błękitny jak ją widzi, to wypycha powietrzem policzki, mija ją z przymrużonymi oczyma i ściągniętymi brwiami. A ona, głupia trzpiotka, nadal na niego leci! Jednego dnia załomotała w nasze drzwi. Otworzyłem, a ona, tuląc do siebie rozjazgotanego jorka, zapytała o Bzyczka. "Nie ma go", krótko skwitowałem (był w kuchni). "Och..., ach..., och..." jąkała się i wolną ręką poprawiała kopę siana na swojej łepetynie.

Z tym jej jorkiem też była nieziemska akcja.

Na parterze nowi lokatorzy wynajmują mieszkanie. Mają dużego rudego kota. Często go widujemy, bo przesiaduje na parapecie. Kot ten ma jakiś piesowstręt, bo za każdym razem, gdy widzi przez szybę jorka, dostaje szału, toczy pianę jak wściekły i drze sobie sierść. Któregoś dnia kot wymknął się przez uchylone okno i siedział na ławce. Pech chciał, że sąsiadka z góry puściła wolno jorka przed sobą. Zwierzaki spotkały się na podeście klatki schodowej. To była dosłownie sekunda, jak kot znalazł się przy psiaku, wbił mu zębiska w kark i tarmosił nim we wszystkie strony. Jork też chwycił zębami kocura, aż pofrunęła w górę ruda sierść. Ich pisk słychać było pewnie na końcu osiedla, bo wkrótce dołączył do nich trzeci głos - wrzask sąsiadki, która padła na kolana i próbowała ratować swojego pupilka. Kotłowali się ze sobą jak wściekłe bestie i, co najgorsze, nie wiadomo już było, kto z kim walczył: czy kot z jorkiem, czy jork z kotem, czy sąsiadka z kotem, czy jork ze swoją panią, czy wszyscy wzajemnie darli z siebie kłaki. Późniejsze ślady na podeście klatki schodowej wskazywały na bitwę roku: kłaki rudej kociej sierści, kłaki płowej psiej sierści, kłaki sąsiadki tlenionej na blond, plamy rozmazanej krwi, nawet różowy złamany ludzki paznokieć!

W dniu krwawej bitwy nie było nas w domu. Opowiedziała nam ją dużo później przejęta i rozdygotana sąsiadka (zdziwiliśmy się, że nie ma przy sobie rozjazgotanego jorka i że przestała (chwilowo) robić do nas maślane oczy). Jej wersja znacznie różniła się od wersji sąsiadów z parteru, którzy zgodnie twierdzili, że to pies zaatakował kota, lecz cóż mogliśmy jej poradzić na wzburzenie dotyczące bitwy jej ukochanej psiny z dzikim drapieżcą, w której ona sama brała udział i złamała przy tym różowy paznokieć...