wtorek, 20 października 2015

Sen 341. Topielec

W ostatnią niedzielę położyliśmy się dość wcześnie. Wieczór był ciepły, ale nie duszny. Bzyczek pozapinał w oknach siatki przeciw owadom, przebraliśmy się w piżamy i każdy z książką w ręku wygodnie oparł się o stos poduszek (Błękitny nadal męczy "Logikę i Metafizykę" Ajdukiewicza, ja zaś wybrałem coś lekkiego - "Chłopca z Listy Schindlera"). Nawet nie wiem, kiedy zasnąłem. Przebudził mnie odgłos spadającej na podłogę książki. Sypialnia była nadal oświetlona, Błękitnooki spał w pozycji półsiedzącej z głową przechyloną na bok i z otwartym podręcznikiem na piersiach. Nawet nie drgnął, gdy ściągnąłem mu z nosa okularki. Wsunąłem stopy w kapcie, zarzuciłem na ramiona biało-czerwoną bluzę z kapturem i zszedłem na dół napić się wody. Zdziwiłem się, gdyż drzwi na taras były otwarte. Momentalnie przypomniałem sobie o lunatykującym Enrique i zacząłem rozglądać się po ogrodzie. W nikłym świetle, docierającym z kuchennego okna, zatopiłem się pomiędzy magnoliami i krzewami oleandrów. Posuwałem się do przodu prawie na oślep. Już miałem wracać, gdy coś stanęło za mną i zaczęło sapać i rzęzić. Pomału odwróciłem się i w ciemności coś dostrzegłem. Stało jakieś trzy metry przede mną, było kolosalnie ciężkie, ciemne i wysokością sięgało mi do pasa. Cofnąłem się o dwa kroki, gdy groźnie fuknęło. Przez gałązki i liście krzewów zobaczyłem krzątającego się po kuchni Błękitnookiego i postanowiłem wycofać się wzdłuż ogrodzenia ogrodu, gdyż nie miałem szans w ewentualnym starciu ze zwierzem. Potwór obserwował mnie, gdy przesuwałem się w stronę tarasu. W pewnym momencie uznałem, że oddaliłem się wystarczająco i zacząłem biec. Zacharczał i galopem puścił się za mną. Czułem już jego śmierdzący oddech na karku, gdy potknąłem się i z impetem walnąłem całym ciałem wprost do jakiegoś lepkiego, cuchnącego ścierwem bagniska. Zawyłem z rozpaczy, a potem krzyczałem już sam do siebie: "Skąd to?! Jak to?! Co to?!" Wygramoliłem się na brzeg. Nagle zniknął taras, ogród, oświetlone kuchenne okno, dom, a na ich miejscu pojawił się ciemny, mokry i nieprzenikniony las pełen nocnych pohukiwań, okrzyków, kwików, syków, świstów, pisków i śpiewów. Z drzew lały się strumienie wody, a niebo co chwilę przecinała błyskawica. Przeraziłem się, gdyż odnalazłem się w dżungli. W środku nocy. Sam. Stałem na niby wysepce otoczonej bulgoczącym bagnem i pomału dochodziła do mnie rzeczywistość: namiot, Bzyczek przy ognisku, narastający ból głowy, zdublowana dawka proszków przeciwbólowych i nasennych, które wziąłem przed zaśnięciem. "Mój Boże", pomyślałem, "Przecież w ostatnią niedzielę pojechaliśmy nad nasze jeziorko... Jesteśmy na płaskowyżu!" Z zamyślenia wyrwał mnie głuchy tupot, zgrzytanie i kwik. Z krzaków wypadło czarne cielsko, potem drugie i zaczęły napierać w moją stronę. Na oślep wskoczyłem w bagnisko i ugrzązłem w nim prawie po kolana. Woda cuchnęła okrutnie, a plątanina lian, gałązek, pędów i tony rozkładających się liści utrudniały ruchy. Dwa potwory nie weszły za mną do wody, lecz czekały na brzegu i obserwowały. Nie wiem, jak długo tkwiłem w jednym miejscu i grzęzawisko zaczęło mnie zasysać. Parłem w stronę wysokich drzew, było coraz głębiej, a otaczająca mnie maź co chwilę wypuszczała na powierzchnię pęcherze zgniłego powietrza. Zwymiotowałem. Po pewnym czasie straciłem orientację, a gdy oplotły mnie pnącza i liany, zacząłem wyć i wołać Bzyczka. Nagle coś chwyciło mnie za rękę. Krzyknąłem i spojrzałem w przerażoną twarz Błękitnookiego. "Co ty robisz?! Czyś ty zwariował?!", krzyczał na mnie, "Od ponad godziny cię szukam!" "Zgubiłem się... Wołałem cię...", bełkotałem, trzęsąc się. "Krzyczałeś, a nie wołałeś! Gdybyś się tu utopił, nikt nigdy by cię nie znalazł", potrząsnął mną. "Woda w rzece się podniosła i zalało namiot! Musimy się stąd zmywać!", pociągnął mnie za sobą. Gdy dotarliśmy do obozowiska, wszystko pływało. W świetle latarek i w strugach ulewy wrzucaliśmy graty do plecaków, namiot zwinęliśmy w rulon, a potem w mokrych ciuchach wspięliśmy się na skalną półkę nad jeziorkiem, by przeczekać noc. Usiedliśmy w kącie. Ciemność nocy wnikała w nas tak samo jak deszczówka. Błękitnooki mruczał delikatnie, gdy lekko drapałem go po karku i mierzwiłem palcami jego czuprynę. Obrócił się do mnie, zagasił lampę i zakrył nas kocem. Przytuliliśmy się mocno i tak zasnęliśmy.     

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz