Tagi
Anglia
(30)
Antropologia
(296)
Brazylia
(123)
Dzieciństwo
(9)
Dziwne przypadki Katty
(166)
Elbi
(77)
Emigracja
(156)
Fantasmagorie
(46)
Filmy i seriale
(32)
Fotki
(74)
Inne inności
(170)
Inne Lemury
(26)
Katta Supervisor
(7)
Książki
(44)
Lemur Błękitnooki
(187)
Lemur Brązowooki
(47)
Lemur Jasnowłosy
(4)
Lemur Zmartwychwstały
(3)
Markiza
(46)
Odkrycia Lemura
(18)
Okolice Lemurii Małej
(9)
Opowieść na faktach
(3)
Podróże
(82)
Powszechność
(58)
PPirx
(8)
Praca
(90)
Real Katty
(55)
Rozterki Katty
(54)
Sny Katty
(42)
Tęsknota
(71)
Uczucia
(128)
Wrażenia
(275)
Zabytkowe Miasto
(30)
Życiowa filozofia Katty
(49)
wtorek, 20 października 2015
Sen 341. Topielec
W ostatnią niedzielę położyliśmy się dość wcześnie. Wieczór był ciepły, ale nie duszny. Bzyczek pozapinał w oknach siatki przeciw owadom, przebraliśmy się w piżamy i każdy z książką w ręku wygodnie oparł się o stos poduszek (Błękitny nadal męczy "Logikę i Metafizykę" Ajdukiewicza, ja zaś wybrałem coś lekkiego - "Chłopca z Listy Schindlera"). Nawet nie wiem, kiedy zasnąłem. Przebudził mnie odgłos spadającej na podłogę książki. Sypialnia była nadal oświetlona, Błękitnooki spał w pozycji półsiedzącej z głową przechyloną na bok i z otwartym podręcznikiem na piersiach. Nawet nie drgnął, gdy ściągnąłem mu z nosa okularki. Wsunąłem stopy w kapcie, zarzuciłem na ramiona biało-czerwoną bluzę z kapturem i zszedłem na dół napić się wody. Zdziwiłem się, gdyż drzwi na taras były otwarte. Momentalnie przypomniałem sobie o lunatykującym Enrique i zacząłem rozglądać się po ogrodzie. W nikłym świetle, docierającym z kuchennego okna, zatopiłem się pomiędzy magnoliami i krzewami oleandrów. Posuwałem się do przodu prawie na oślep. Już miałem wracać, gdy coś stanęło za mną i zaczęło sapać i rzęzić. Pomału odwróciłem się i w ciemności coś dostrzegłem. Stało jakieś trzy metry przede mną, było kolosalnie ciężkie, ciemne i wysokością sięgało mi do pasa. Cofnąłem się o dwa kroki, gdy groźnie fuknęło. Przez gałązki i liście krzewów zobaczyłem krzątającego się po kuchni Błękitnookiego i postanowiłem wycofać się wzdłuż ogrodzenia ogrodu, gdyż nie miałem szans w ewentualnym starciu ze zwierzem. Potwór obserwował mnie, gdy przesuwałem się w stronę tarasu. W pewnym momencie uznałem, że oddaliłem się wystarczająco i zacząłem biec. Zacharczał i galopem puścił się za mną. Czułem już jego śmierdzący oddech na karku, gdy potknąłem się i z impetem walnąłem całym ciałem wprost do jakiegoś lepkiego, cuchnącego ścierwem bagniska. Zawyłem z rozpaczy, a potem krzyczałem już sam do siebie: "Skąd to?! Jak to?! Co to?!" Wygramoliłem się na brzeg. Nagle zniknął taras, ogród, oświetlone kuchenne okno, dom, a na ich miejscu pojawił się ciemny, mokry i nieprzenikniony las pełen nocnych pohukiwań, okrzyków, kwików, syków, świstów, pisków i śpiewów. Z drzew lały się strumienie wody, a niebo co chwilę przecinała błyskawica. Przeraziłem się, gdyż odnalazłem się w dżungli. W środku nocy. Sam. Stałem na niby wysepce otoczonej bulgoczącym bagnem i pomału dochodziła do mnie rzeczywistość: namiot, Bzyczek przy ognisku, narastający ból głowy, zdublowana dawka proszków przeciwbólowych i nasennych, które wziąłem przed zaśnięciem. "Mój Boże", pomyślałem, "Przecież w ostatnią niedzielę pojechaliśmy nad nasze jeziorko... Jesteśmy na płaskowyżu!" Z zamyślenia wyrwał mnie głuchy tupot, zgrzytanie i kwik. Z krzaków wypadło czarne cielsko, potem drugie i zaczęły napierać w moją stronę. Na oślep wskoczyłem w bagnisko i ugrzązłem w nim prawie po kolana. Woda cuchnęła okrutnie, a plątanina lian, gałązek, pędów i tony rozkładających się liści utrudniały ruchy. Dwa potwory nie weszły za mną do wody, lecz czekały na brzegu i obserwowały. Nie wiem, jak długo tkwiłem w jednym miejscu i grzęzawisko zaczęło mnie zasysać. Parłem w stronę wysokich drzew, było coraz głębiej, a otaczająca mnie maź co chwilę wypuszczała na powierzchnię pęcherze zgniłego powietrza. Zwymiotowałem. Po pewnym czasie straciłem orientację, a gdy oplotły mnie pnącza i liany, zacząłem wyć i wołać Bzyczka. Nagle coś chwyciło mnie za rękę. Krzyknąłem i spojrzałem w przerażoną twarz Błękitnookiego. "Co ty robisz?! Czyś ty zwariował?!", krzyczał na mnie, "Od ponad godziny cię szukam!" "Zgubiłem się... Wołałem cię...", bełkotałem, trzęsąc się. "Krzyczałeś, a nie wołałeś! Gdybyś się tu utopił, nikt nigdy by cię nie znalazł", potrząsnął mną. "Woda w rzece się podniosła i zalało namiot! Musimy się stąd zmywać!", pociągnął mnie za sobą. Gdy dotarliśmy do obozowiska, wszystko pływało. W świetle latarek i w strugach ulewy wrzucaliśmy graty do plecaków, namiot zwinęliśmy w rulon, a potem w mokrych ciuchach wspięliśmy się na skalną półkę nad jeziorkiem, by przeczekać noc. Usiedliśmy w kącie. Ciemność nocy wnikała w nas tak samo jak deszczówka. Błękitnooki mruczał delikatnie, gdy lekko drapałem go po karku i mierzwiłem palcami jego czuprynę. Obrócił się do mnie, zagasił lampę i zakrył nas kocem. Przytuliliśmy się mocno i tak zasnęliśmy.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz