poniedziałek, 16 lipca 2012

Sen 21. Zagmatwanie spraw lustrzanych

Od ponad dwóch dób do pokoju z widokiem na cztery świata strony nie dotarł ani jeden promień słońca. Pomieszczenie zanurzyło się w mroku. Okna wschodu i zachodu zaciągnięte zostały nieprzemakalną materią złości, która na przekór prośbom nie dopuściła życiodajnego światła. Widząc kroki posuwającej się śmierci ściennego i sufitowego bluszczu, który usiał podłogę i skopane łóżko wyblakłymi liśćmi i zmarłymi pąkami, usiadłem na taborecie i zapatrzyłem się w zgrzytające zwierciadło. Nieco wcześniej próbowałem zerwać grubą zasłonę ciemności, lecz odnawiała się z każdym moim ruchem, odradzała się niby pleciona przez niewidzialnego pająka lepka pajęczyna. Po bezsensownej walce poddałem się i z niemym protestem patrzyłem, jak okno pokrywa się grubą przesłoną. Bolały mnie ramiona, ogarnęło zniechęcenie, chciało mi się pić, do tego chłód zaczął gościć w pokoju z widokiem na cztery świata strony.
Patrząc w puste lustro, chciałem przejść na drugą stronę i poprosić o pomoc, gdy nagle na moim ramieniu usiadł Raniuszek Szary i, trzepocząc skrzydełkami, cichym kwileniem się odezwał:
- Uważaj! Uważaj! - i zniknął pomiędzy gałązkami umierającego bluszczu.
Stanąłem naprzeciwko lustra. Dotknąłem jego metalicznej i chłodnej powierzchni. Dłoń zanurzyła się w nim niby w tężejącej galaretce. Pamiętając ostatnie spotkanie z krocionogiem, wycofałem rękę i postanowiłem wejść tam innym sposobem. Odkręciłem boczną śrubę i rozszczepiłem srebrną taflę. Ustawiłem ją pod kątem naprzeciwko dużego zwierciadła, tak że mogłem dostrzec tworzący się dwustronny tunel i niekończący się rząd moich odbić. Spojrzałem w lewo, potem w prawo i oczarowany przyglądałem się setce własnych postaci, które, stojąc w równych odległościach, przyglądały się swojemu twórcy. 
Wyciągnąłem w kierunku jednego z nich palec wskazujący, by sprawdzić jego fakturę, gdy nagle odbicie skrzywiło się, zrobiło nagły ruch i schwyciło mnie za rękę i pociągnęło w swoją stronę. Straciłem równowagę i wpadłem na jego lustrzaną powierznię. Poczułem najpierw mrowienie na całym ciele, a potem miałem wrażenie, jakby wylano na mnie wiadro zimnej wody i całkiem mokry znalazłem się po jego stronie.
Stałem pośrodku swojego pokoju z widokiem na cztery świata strony - cztery okna, właz w suficie, właz w podłodze, skopane łóżko na środku. Ale był to całkiem inny pokój, był jakby przewrócony na lewą stronę, przenicowany, odwrócony zewnętrznością do wnętrza i wewnętrznością na zewnątrz. 
Z zapatrzenia wyrwało mnie szturchnięcie. Odwróciłem się i zbaraniałem. Cofnąłem się kilka kroków i oparłem plecami o ścianę. Stała naprzeciwko mnie grupa około sześćdziesięciu moich własnych odbić lustrzanych, tych samych, które powstały w wyniku zetknięcia dwóch luster, różniły ich jedynie napisy na podkoszulkach. Były to ich imiona. Zaczęli się rozpraszać i stawać tak, by mnie najlepiej widzieć. Mój wzrok biegał od każdej twarzy do imienia na ubraniu - Bartek, Grzesiek, Maciek, Szymon, Kajetan, Wojtek, Robert, Marek, Adam, Łukasz, Janek, Sebastian, Tomek... Mieli zacięte miny i czerwone źrenice. 
Wtem z tłumu wyłonił się "Wojtek" i schwycił mnie za koszulę i podciągnął do góry, nad moim nosem zamajaczyła zaciśnięta pięść. Puścił i po chwili niemym gestem wskazał wejście do jaskini. Odszedł i naglącym ruchem przywoływał mnie. Wszedłem za nim do groty. Jej dno wysłane było żółtym piaskiem, na środku stał wysoki kamienny walec, a do niego przykutych łańcuchami było czterech chłopców. Za każdym z nich stał ich kat, który pejczem zadawał mocne razy. Za każdym uderzeniem kata słychać było skowyt więźnia. 
Zeszliśmy schodami na dół. Dostrzegłem, iż z góry obserwują nas pozostałe lustrzane odbicia. Stojąc w różnych kombinacjach ilościowych, komentowali gestami całą sytuację. Kątem oka zauważyłem imiona przykutych do walca. Skóra mi ścierpła, gdy uświadomiłem sobie, że to byli moi imiennicy. "Wojtek" nagłym ruchem schwycił moją rękę i przywiązał ją do walca. Protestowałem, ale był znacznie silniejszy, dodatkowo podeszli pozostali kaci i pomogli mu mnie unieruchomić. Zdarł ze mnie koszulę i zrzucił swój podkoszulek. Pod spodem miał ubranie z innym imieniem - "Elbi". 
- Co ty robisz?! - krzyknąłem przerażony. - Nie poznajesz mnie?
- Wiem, że to ty - odezwał się i naciągnął pasy pejcza.
- Wierzysz w Boga, Wojtku? - zapytał.
- Nie... Wierzę w ciebie...
- To źle! - i wymierzył pierwszy cios.
Wciągnięte powietrze ugrzęzło w płucach, głowa odchyliła się do tyłu, a długa grzywka zsunęła się na oczy, tak jakby chciała przykryć pierwszą ściekającą łzę.
- Wierzysz w Boga, Wojtku? - zapytał ponownie.
- Nie...
Znów uderzenie. 
- Wierzysz w Boga, Wojtku? - nadal pytał spokojnie.
- W cie...bie...
I znów cios, i kolejny, i następny, i jeszcze kilka.
Wtem rozległ się krzyk.
- Co ty robisz? Stój!
Ostatnim przypływem sił zwróciłem głowę w tamtą stronę, kat przestał uderzać. Z góry zbiegał ciemnowłosy chłopak w koszulce z napisem "Elbi". Odepchnął kata i zaczął mnie odwiązywać. 
- Mówiłem ci, byś tu nie przychodził... - łkał. - Nie rozumiesz mojego świata... Coś ty zrobił? Jakiś ty głupi...
- Chciałem porozmawiać... - wydusiłem i zauważyłem na jego ramieniu Raniuszka Szarego.
- Byłeś u mnie?
Nie odpowiedział. 

2 komentarze:

  1. Kiedy czytam takie Twoje opowiadania za każdym razem mam dyskomfort - czuję, że powinienem jakoś zareagować, chciałbym Cię jakoś pocieszyć, ale jednocześnie wiem, że nic tu nie zdziałam, a wobec Twojego bólu żaden komentarz nie będzie proporcjonalny ani sensowny. :-(
    Pozostaje milczenie, ale dobrze by było, byś wiedział, że nie jest to milczenie obojętne. Raczej coś o czym dawniej się mówiło: "nieme współczucie".

    OdpowiedzUsuń
  2. Uroda tego opowiadania sprawiła, że oniemiałem....

    OdpowiedzUsuń